Taki o to obrazek

„Rodzicielstwo nie jest trudne, a problemy nie muszą rosnąć razem z dziećmi, wszystko zależy od nas.” Tym zdaniem chciałam zacząć jeden z postów już dawno temu. Wciąż jednak to odkładałam, nie potrafiłam dobrać słów i napisać o tym, co na poziomie nie tylko intuicji, ale także świadomości mam już dosyć dobrze przepracowane. Napisałam je dzisiaj na moim profilu FB (zachęcam do polubienia:)). Rozmowa, która się tam nawiązała po raz kolejny otworzyła mi oczy na różne kwestie.

W najbliższym czasie będę się z Wami dzieliła tym, co we mnie w tym aspekcie siedzi. Dziś taki o to obrazek:

Jest letnie przedpołudnie, świeci słońce. Chodnikiem idzie matka z dzieckiem w nosidle. Dziecko śpi, matka niesie torby z zakupami, torby są ciężkie.

Tak ten obraz mógł wyglądać z boku. A jak wyglądał według mnie? To jedno z najpiękniejszych wspomnień minionego lata. Ten moment, kiedy wracałyśmy ze Śmieszką z zakupów z pobliskiego bazarku. W siatkach niosłam świeże warzywa i owoce obmyślając, co dobrego dziś z tego ugotuję i dziękując Bogu, że każdego dnia mogę sobie na te zakupy pozwolić. Śmieszka zazwyczaj spała, czułam jej spokojny oddech na piersi, mogłam sobie myśleć o wszystkim i o niczym. Do tego słońce delikatnie ogrzewało moją twarz. To był moment, kiedy byłam pewna, że jestem w odpowiednim miejscu i czasie.

I jak tak sobie szłyśmy praktycznie oderwane o centymetr od ziemi raz na jakiś czas zaczepiali nas inni ludzie i mówili: Oj ciężkie te torby, przydałby się tragarz. A mąż nie może tych zakupów zrobić? Ale jest pani zaradna, dziecko niesie i jeszcze zakupy. Pewnie Pani ciężko, może pomóc?  Miałam wtedy ochotę wykrzyczeć całemu światu: O co chodzi? Przecież ja jestem najszczęśliwsza na świecie!

Każda z osób, która nawiązywała z nami rozmowę widziała nas jednak z własnej perspektywy i nakładała na to swoje doświadczenia. Jestem przekonana, że gdyby była na moim miejscu mogłaby do tego podjeść zupełnie inaczej. To, co dla mnie było piękne dla niej mogłoby być zwyczajne, uciążliwe, denerwujące…

Choć fakty byłyby przecież te same: Jest letnie przedpołudnie, świeci słońce. Chodnikiem idzie matka z dzieckiem w nosidle. Dziecko śpi, matka niesie torby z zakupami. Torby są ciężkie.

A może lepiej byłoby gdyby…

To tylko taka nie-rozmowa z nie-mną o nie-mojej córce

A może lepiej byłoby inaczej Ją wychowywać, tak powiedzmy bardziej tradycyjnie?

Przede wszystkim trzeba było Ją nauczyć zasypiać o normalnej godzinie. Sama kiedyś mówiłam, że dobranocka nie bez powodu jest o 19. Przecież da się dziecko nauczyć usypiać, podobno już trzy miesięczne można trenować w samodzielnym zasypianiu. To jest bardzo proste. Odkładasz, jak zaczyna płakać podnosisz i znowu odkładasz. Płacze – podnosisz, uspokaja się odkładasz. I tak trzeba w nieskończoność aż się nauczy. Przecież to nie jest skomplikowane. W końcu zrozumiałaby, że nie ma po co płakać, albo by ją ta huśtawka zmęczyła. Próbowałam nawet raz takiego usypiania. Dwa wieczory próbowałam. Źle Jej było i mnie było źle, ale może tylko na początku by Jej było źle, później już by się przyzwyczaiła. Do wszystkiego się człowiek przyzwyczaja. Lepiej niech się za młodu już uczy, że życie nie jest lekkie – usłyszałam kiedyś.

Albo z tym karmieniem na przykład. Do roku się karmi zazwyczaj – usłyszałam od lekarza na pierwszej wizycie. Zazwyczaj – odpowiedziałam patrząc nieobecna w okno. Niby wszyscy mówili, żeby karmić na żądanie. Tylko teraz się okazuje, że to tylko takie małe się karmi na żądanie. Takie roczne to już tylko ewentualnie wieczorem niech sobie possie. Bo taki pokarm już jest bezwartościowy, woda sama. Lepiej parówkę dać, lizaka, no i butlę kaszy wieczorem żeby całą noc przespała. Roczne dziecko powinno już przesypiać noce.

Z jedzeniem też nie jest lepiej. Kto to widział, żeby półroczne dziecko uczyć jeść rękami. Babcia jak to zobaczyła to o mało co zawału nie dostała, tak się bała, że się Śmieszka tym jabłkiem zadławi.  Z takiego jedzenia nie może wyjść nic dobrego, co najwyżej bałagan. Przecież prawie wszystko ląduje na podłodze, więc i tak trzeba później dokarmić. Półroczne dziecko nie wie ile powinno zjeść. Dobrze, że mam wsparcie: na obiad na przykład 200 ml zupki – podpowiadają eksperci. Czasem się też dziecku wydaje, że chce mu się jeść częściej, niż co trzy godziny. Może trzeba było spróbować ją z tego błędu wyprowadzić jak jeszcze sama szuflady z chlebem sobie nie potrafiła otworzyć.

Jeszcze jedno mi się przypomniało. Ubieranie. Kto to widział, żeby Ona zimą po domu bez skarpet chodziła. Przeziębi się to dopiero będzie. Jak ściąga to trzeba założyć rajstopy, będzie jej trudniej zdjąć.  No i czapka. Oj niech Pani uważa na uszy – słyszałam nie raz od zatroskanych przechodniów – jesień już – dopowiadali. Mówię więc, że przecież 23 stopnie jest. Ale to dziecko – słyszę w odpowiedzi. No tak dziecko.

I tak się niepostrzeżenie zapędziłam się na chwilę w ten kozi róg. I budzę się jak ze złego snu i robię wielkie ufff… i wracam do siebie. Jednak sen był straszny i na własną puentę już brak sił.

No tak, ale jeśli przyzwyczajamy dzieci do tego, że inni wsłuchują się w ich potrzeby i traktują jak równorzędnych partnerów, to mogą mieć w przyszłości problemy, żeby odnaleźć się w społeczeństwie opartym na hierarchii, w świecie korporacji i zależności zawodowych.

– One będą po prostu zmieniać ten świat! Takie myślenie wynika z naszej postawy, że świat jest taki jaki jest i nie mamy na to wpływu. A przecież to my ten świat tworzymy! To dzisiejsi dorośli, którzy byli wychowywani w określony sposób, sprawiają, że ten świat tak wygląda, a jeśli my wychowamy nasze dzieci inaczej, to będzie on inny*.

*Fragment wywiadu Karoliny Stępniowskiej z Agnieszką Stein

Kiedy mamy gości

Uwielbiam czas, kiedy mamy gości. Z różnych powodów, ale przede wszystkim dlatego, że mogę wtedy obserwować Śmieszkę jak zachowuje się wśród innych.

Po kilku ostatnich odwiedzinach mam następujące obserwacje. Po pierwsze na początku Śmieszka bardzo się spina. Kiedy trzymam ją na rękach czuję, jak cała przylega do mnie swoim ciałem, zaciskając nóżki. I tak przylepiona do mamy obserwuje i poznaje. Później po kilku chwilach oswojenia zaprowadza gościa do sypialni i zaczyna pokazywać zabawki i ważne dla niej przedmioty. Na tym etapie wchodzi już powoli w interakcje, w różnym tempie, raz szybciej, raz wolniej. Przychodzi taki moment, kiedy da się zauważyć, że jest już dużo bardziej rozluźniona, bawi się z nową ciocią lub wujkiem i biega po całym pokoju. Tylko wciąż nic nie mówi, nie wydaje żadnych dźwięków. I właśnie ostatnia faza zaczyna się wtedy, gdy Śmieszka bez skrępowania zaczyna mówić. Każdy, kto doczekał tej fazy poznał naturalną i rozluźnioną Śmieszkę.

Kiedy ostatnio patrzyłam jak bawi się z Anią poczułam niesamowite uczucie, że dobrze mi, gdy ktoś inny przebywa z moją córką. I że byłabym gotowa je tak zostawić same. Powiedzieć tylko „papa” i pobiec na spacer, zakupy, do pracy. I mam takie poczucie, że One tylko w biegu odpowiedziałyby mi „papa” i wróciły do zabawy.

Dobrze mi z tym wewnętrznym spokojem. Bo choć często podkreśla się, że w życiu dziecka przychodzi taki czas, kiedy rozstania z mamą są szczególnie trudne (tzw. kryzys separacyjny) to ja mam w sobie głębokie przekonanie, że znacznie większy wpływ ma na to fakt, czy to ja jako matka jestem gotowa ją puścić w objęcia innych. Im większy spokój w moim sercu, tym łatwiej Śmieszce zaakceptować nowe sytuacje.

Gdzie są mamy?

Pamiętam ubiegłoroczne spacery ze Śmieszką. Zaczęliśmy wychodzić na zewnątrz gdy Malutka skończyła dwa tygodnie i wychodziliśmy z Nią zawsze o ile temperatura nie spadała poniżej 5 stopni. Zimą w parku było zazwyczaj pusto, raz na jakiś czas mijałyśmy inną mamę z dzieckiem w wózku, bądź starsze osoby spacerujące z psem. A później przyszła wiosna i mamy z dziećmi wyrosły jak grzyby po deszczu. Nagle na parkowych alejkach zrobił się taki ruch, że czasem wręcz zbyt tłoczny. Zastanawiałam się wtedy skąd się te mamy wzięły i dlaczego ich do tej pory nie widziałam. Myślę, że część nie wychodziła zbyt często, część o innych porach (zimowe spacery trwają jednak krócej niż te wiosenne). Szybko przyzwyczaiłyśmy się do tego wózkowego tłoku. Choć z niektórymi mamami nie zamieniłam ani słowa to czułam się z nimi związana, przecież mijałyśmy się każdego dnia przez kilka miesięcy…

A ostatnio znowu poczułam tę pustkę w około. Przez godzinę spaceru spotkałyśmy może dwie mamy z dziećmi. Zniknęły znajome twarze, nie było się do kogo uśmiechnąć. Tylko starsze osoby z psami wciąż mijamy te same, Śmieszka się z tego bardzo cieszy. Jak tak spacerowałyśmy oprócz pustki w około poczułam jeszcze jedno: ciężkie, mokre, brudne, krakowskie powietrze i przypomniałam sobie jak w ubiegłym roku oprócz temperatury sprawdzaliśmy codziennie stopień zanieczyszczenia powietrza… I pamiętam dylematy, czy zdrowszy będzie spacer czy pozostanie w domu…

Takimi o to refleksami przywitałyśmy sezon zimowo – grzewczy w naszym cudnym Krakowie.

Kiedy rodzi się mama

Znam kobiety, które są mamami od zawsze, już w przedszkolu czule pielęgnujące lalki, później troszczące się o innych, takie kobiety, które bez względu na to, czy kiedykolwiek fizycznie będą miały dziecko to kiedy przebywamy w ich towarzystwie czujemy się dobrze i bezpiecznie, jak u mamy. Znam kobiety, które mówiły, że nigdy w życiu żadnych dzieci: praca, mąż, no może kot i to wszystko. A później zmieniły zdanie, albo los im w tym pomógł i zapomniały się w tej roli całkowicie. I teraz mówią, że jak one mogły nie chcieć, bo to jest cudowne, te małe nóżki, rączki i te ufne spojrzenia. Znam też  mamy zagubione, które bardzo się starają, ale jakoś nie wychodzi, a im mocniej się starają tym bardziej nie wychodzi. Są mamy panikary, mamy ekologiczne, mamy wygodne, mamy nowoczesne, staroświeckie. I jest jeszcze wiele, wiele innych mam, każda ma w sobie coś wyjątkowego, coś innego.

Bez względu na to jak długo i jaką mamą jest dana kobieta to przecież kiedyś przyszedł ten moment, kiedy to poczuła i spojrzała w lustro inaczej. Nie zastanawiałam się nad tym do tej pory: nad moim pierwszym spojrzeniem w lustro po narodzeniu Śmieszki.  Jednak ostatnio w dniu Jej urodzin próbowałam przypomnieć sobie chwilę, kiedy ja po raz pierwszy poczułam się mamą…

Kiedy to było? Gdy zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym? Gdy pierwszy raz usłyszałam bicie maleńkiego serca? Gdy Śmieszka pierwszy raz się poruszyła? Gdy widziałam na USG jej malutkie rączki, nóżki? Gdy miała nieustanną czkawkę i z fascynacją obserwowałam podskakiwania mojego brzucha? A może kiedy 7 listopada o godzinie 10.39 usłyszałam jej pierwszy krzyk? Może jednak był to moment pierwszego kontaktu? Pierwszego karmienia? Pierwszego uśmiechu? A może kiedy po raz pierwszy powiedziała ma-ma? Może dziś, kiedy po przebudzeniu wtuliła się we mnie i tak leżałyśmy dziesięć minut.

Nie potrafię wybrać, to zbyt trudna decyzja, zresztą… zbędna. I gdy tak siedziałam i rozmyślałam wróciły do mnie słowa, które podarowała mi kiedyś Ania: Mamą się nie jest, mamą się stajesz, każdego dnia na nowo…

Wychowanie na luzie

Jakiś czas temu odwiedzili nas Znajomi, którzy jeszcze nie mają dzieci. Przez cały wieczór obserwowali jak zajmujemy się Śmieszką, słuchali tego czym kierujemy się wychowując ją. W pewnym momencie Ania powiedziała: Podoba mi się jak wychowujecie Śmieszkę – tak na luzie. W pierwszej chwili pomyślałam: O nie! To wcale nie tak! Byłam wręcz na nią zła, że w ogóle mogła tak pomyśleć. Na tamtą chwilę „wychowanie na luzie” kojarzyło mi się z brakiem odpowiedzialności, planu, z tym, że wychowuje się dziecko „jakoś”, tak jak wyjdzie, a jak nawet nie wyjdzie to luz! Miałam więc ogromną ochotę wytłumaczyć im, że wychowywanie Śmieszki nie ma nic wspólnego z luzem. Kiedy jednak przemyślałam to jeszcze raz uświadomiłam sobie, że właściwie to bardzo mi się to określenie podoba bo jest kwintesencją tego co robimy. Bo przecież każdego dnia staramy się, aby nasze relacje, nasz dom, nasze głowy były pozbawione napięć, aby czerpać z każdego dnia to, co nam daje. Uczymy się na błędach, ale nie rozpamiętujemy ich w nieskończoność, tylko idziemy dalej.

Im więcej luzu w tym co robimy tym lepiej nam ze sobą i innym z nami. Już wielokrotnie się przekonaliśmy, że kiedy moja bądź M. głowa jest niespokojna przekłada się to na Śmieszkę. Dlatego praca nad sobą i unikanie napięć wszystkim wychodzi na zdrowie.

Jest jeszcze jedna kwestia. Mam w sobie coś bardzo sztywnego, taką ogromną potrzebę kontroli tego, co dzieje się wokół mnie i moich bliskich. Jest tego we mnie coraz mniej, naprawdę dużo mniej, ale jednak wciąż jest. To „coś” przeszkadzało nam często w wielu codziennych sytuacjach.  Jednak coraz częściej udaje mi się wrzucić na luz, tak naprawdę.  Przestaję  analizować, czy to dobre, czy złe i cieszę się chwilą obecną. Myślę, że skoro zaczynają to zauważać inni to mogę się poklepać po ramieniu.

Mamo dlaczego mi nie ufasz?

W ubiegłym tygodniu Śmieszka miała urodziny. Postanowiła z tej okazji podarować mi prezent, kolejną cudowną lekcję. Otóż we wtorek wieczorem bardzo chciałam wysprzątać całe mieszkanie, tak abym całą środę mogła się skupić wyłącznie na Śmieszce i pieczeniu urodzinowego tortu. Dodatkowo już o 11 miałyśmy mieć gościa i bałam się, że jeśli Śmieszka będzie potrzebowała wzmożonej uwagi, to po prostu nie zdążę ze wszystkim. No ale Śmieszka ucięła sobie nadprogramową drzemkę w ciągu dnia i około godziny 23 dalej nie miała zamiaru iść spać. Rzadko się denerwuję, nie chodzi tu nawet o zdenerwowanie na Śmieszkę, ogólnie bardzo rzadko się denerwuję. No ale tego wieczoru byłam zła: na siebie, że nie zrobiłam tego wcześniej i na Śmieszkę, że nie chce spać. Przyniosłam Ją więc do taty, bo nie chciałam jej usypiać z takimi emocjami a sama poszłam spać.

Następnego dnia Śmieszka pomimo to, że wstała po 7 usnęła ponownie przed 9 (zazwyczaj zasypia ok. 11), ja zdążyłam wysprzątać całe mieszkanie i przygotować  poczęstunek. Kiedy skończyłam popatrzyłam na Nią i zadałam sobie pytanie: Dlaczego Ci nie zaufałam?

Każdy z nas w danej chwili ma wszystko czego potrzebuje do szczęścia,  tylko bardzo często po prostu tego nie widzimy. Gdy jest mi trudno nie proszę o zmianę sytuacji, ale o to, abym zobaczyła dlaczego tak się dzieje.

Pisałam o tym już sto razy i napiszę jeszcze tysiąc. Nasze dzieci naprawdę wiedzą dużo więcej niż nam się wydaje. Ich wewnętrzna mądrość pochodzi z zupełnie innego wymiaru, takiego który dla nas jest często nieosiągalny. Gdy przestaję się napinać i pozwalam biec życiu tak jak chce, wszystko zaczyna się układać. Tak jak w tę ubiegłą środę w urodziny mojej ukochanej Śmieszki.

Nie wiem, co z tym zrobić

Od początku września przestałyśmy używać wózka i na spacery chodzimy wyłącznie w nosidle. Śmieszka niesiona przeze mnie wywołuje bardzo pozytywne reakcje, często ktoś się do nas uśmiecha i zaczyna z nami rozmawiać. Czasami zdarza się, że Panie, które nawiązują z nami rozmowę zaczynają dotykać Śmieszkę za nóżkę, rączkę – w zależności, co tam jej w danej chwili wystaje. Nie lubię tego, nie wiem czy Śmieszce to przeszkadza, na chwilę obecną nie reaguje na to niepokojąco, ale mnie się to po prostu nie podoba. To wkraczanie w osobistą strefę dziecka bez pytania. Trudno mi jest jednak w takiej sytuacji zareagować, powiedzieć: Przepraszam, czy może Jej Pani nie dotykać? Tym bardziej, że to są ułamki sekund… Zazwyczaj, gdy coś takiego się dzieje, po prostu instynktownie odsuwam się ze Śmieszką lub odwracam w taki sposób, aby zablokować do niej dostęp. Zazwyczaj wystarcza. Na razie…

Jakiś czas temu przeczytałam tekst, który z pewnością wyostrzył moją uważność na te sprawy.  Myślałam jednak wtedy o bliskich nam osobach: babciach, ciociach, bo wtedy nie przyszło mi do głowy, że obca kobieta, która zaczepia nas w kolejce będzie dotykać moją córkę.

I po prostu nie wiem, co z tym zrobić.

O podążaniu za dzieckiem – dosłownie

Gdyby ktoś mnie poprosił, abym w jednym zdaniu powiedziała, czym jest dla mnie rodzicielstwo bez wahania odpowiedziałabym, że podążaniem za dzieckiem. Do tej pory pisałam głównie o wymiarze metaforycznym, o wsłuchiwaniu się w płacz, obserwacji ciała, kierowaniu się swoją intuicją… I choć może to oczywiste to dopiszę. Podążanie za dzieckiem nie ma dla mnie zbyt wiele wspólnego z tym, że to dziecko decyduje o wszystkim samo. Chociaż decyduje zawsze, gdy jest taka możliwość i jeśli nie kłóci się to z potrzebami innych. Nie ma to także zbyt wiele wspólnego z tym, że dziecko staje w centrum rodzinnych relacji, bo każdy członek rodziny jest traktowany z takim samym szacunkiem i w centrum znajduje się ta osoba, która tego w danym momencie najbardziej potrzebuje. Jednak nie o tym miałam pisać…

Otóż Śmieszka już bardzo sprawnie chodzi, a co za tym idzie zaczynam doświadczać także radości z dosłownego podążania za Nią. Kiedy idziemy na spacer to Ona decyduje, w którą stronę chce iść a ja swobodnie się temu poddaję. I tak idziemy od kamyczka do kamyczka, od listka do listka. Zatrzymujemy się przy każdych schodach i pokonujemy je co najmniej kilkakrotnie. Czasem w domu prosi mnie, abym wzięła ją na ręce i pokazuje, w którym kierunku mam iść. Cieszy się wtedy z odkrywania nowych rzeczy, ale najbardziej ze swojej sprawczości. Są to bardzo cenne doświadczenia, bo ten brak przewidywalności pozwala mi otworzyć się na nieoczekiwane.

 I właśnie dziś w trakcie spaceru Śmieszka zaprowadziła mnie do Kościoła. Skręciła na kościelny plac, zobaczyła wieeelkie schody i do razu zaczęła mnie ciągnąć w ich kierunku. Później weszłyśmy do środka, spacerowałyśmy, dotykałyśmy kwiaty, uśmiechałyśmy się do innych ludzi. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam w Kościele w ciągu dnia. Już zapomniałam, jakie to cudowne uczucie obcować z Bogiem w tej ciszy.

Gdybym nie dała się prowadzić Śmieszce nie doświadczyłabym tej cudownej chwili, a wiem, że bardzo jej potrzebowałam. Ona wiedziała, że jej potrzebuję, dlatego mnie tam zaprowadziła.

Krótki test dla ojców

Drogi TATO,

usiądź wygodnie i odpowiedz na kilka poniższych pytań. Czy w ciągu ostatniego tygodnia:

  • zmieniałeś dziecku pieluszkę,
  • szykowałeś posiłek i karmiłeś je,
  • byłeś  z mim u lekarza (oby nie było takiej konieczności);
  • kupowałeś dla niego ubrania,
  • szukałeś w Internecie ważnych informacji np. na temat żywienia, zabaw, rozwoju,
  • prałeś, prasowałeś ubranka,
  • usypiałeś je;
  • przeczytałeś książkę związaną z rodzicielstwem,
  • byłeś z dzieckiem na spacerze,
  • sprzątałeś zabawki,
  • czytałeś bajki…?

Prawdziwa współodpowiedzialność za dziecko to dla mnie odpowiedź „tak” na każde z powyższych pytań.