Wieczorne zmiany

Od mniej więcej dwóch tygodni w naszym wieczornym życiu zapanowały duże zmiany. Otóż Śmieszka przestała zasypiać na rękach u taty w akompaniamencie wentylatora. Teraz każdego wieczoru kładziemy się całą trójką do łóżka. My z M. rozmawiamy, a Ona czasem ssie pierś, czasem się przytula, kładzie się to na mamę, to na tatę i w pewnym momencie ni stąd ni zowąd zasypia… My zajęci rozmową często dopiero po jakimś czasie orientujemy się, że Śmieszka już śpi i można wrócić do innych zajęć.

 Co więcej to zasypianie zazwyczaj następuje najpóźniej o 21, a więc mamy jeszcze później przestrzeń na inne zajęcia, które lepiej i sprawniej robi się bez obecności Śmieszki. Niedawno pisałam o potrzebie akceptacji tego, co przychodzi, także w kwestii wieczorów i problemów z zaśnięciem… Bardzo mocno to przepracowywałam. I właśnie wtedy, kiedy coraz rzadziej zdarzało mi się denerwować na zaistniałą sytuację, ona po prostu się zmieniła. W najwłaściwszym momencie rzecz jasna. Bo noszenie takiej dużej Śmieszki było już dość męczące nawet dla silnego taty (oczywiście nigdy nie narzekał). Zachwyca mnie ta płynność i naturalność przechodzenia w kolejny etap i oczywiście po raz kolejny potwierdza się prawidłowość, że na wszystko przychodzi czas, wystarczy temu zaufać i być uważnym.

 To wspólne zasypianie ma jeszcze jedną wartość. Otóż czas, który do tej pory był zarezerwowany wyłącznie dla Śmieszki, teraz stał się czasem dla mnie i M. Przez tę godzinę możemy opowiedzieć sobie, co się działo w ciągu dnia, zaplanować najbliższe dni, podzielić się, co ciekawego przeczytaliśmy, usłyszeliśmy, zobaczyliśmy… I czuję w tym ogromną pomoc Śmieszki, która podarowała nam ten ważny czas.

Podłoga

Jakiś czas temu odwiedzili nas przyjaciele. Śmieszka przywitała ich kwaśną minką i oczkami, które mówiły: Idźcie sobie stąd! Chcę mamę i tatusia tylko dla siebie! Powoli, czule wtulona w objęcia taty zaczęła się oswajać z nowymi gośćmi i mniej więcej pół godziny później zadowolona bawiła się sama w swoim kąciku. W pewnym momencie wszyscy usiedliśmy na podłodze. Śmieszka była już wtedy zupełnie rozluźniona i miałam wrażenie, że to ona zabawia gości, a nie my. Naprawdę zachowywała się jak przystało na prawdziwą gospodynię. Biegała od książeczek do kanapy wykorzystując liczne przeszkody w postaci naszych ciał. Kiedy zobaczyłam jak zadowolona wdrapuje się na kolana Kamili wiedziałam, że nowa ciocia została zaakceptowana w 100%. Z nowym wujkiem było trochę inaczej, ale niech to zostanie dla wtajemniczonych. Cały wieczór spędziliśmy w piątkę a Śmieszka zasnęła po 22 dosłownie dwie minuty po wyjściu gości.

Następnego dnia M. zapytał mnie, czy zauważyłam, kiedy Śmieszka poczuła się swobodnie w nowym towarzystwie. Odpowiedziałam, że… po pewnym czasie. I wtedy M. zwrócił mi uwagę, że stało się to dokładnie w momencie, kiedy wszyscy usiedliśmy na podłodze. I rzeczywiście tak było, choć ja to przeoczyłam. Dopiero wtedy, kiedy wszyscy byliśmy na tym samym poziomie Śmieszka czuła się dobrze. Choć dziś się zastanawiam, czy bardziej Ona nas potrzebowała na tej podłodze, czy my Jej zaproszenia…

Dzięki Śmieszce na nowo odkrywam uroki podłogi i tej trochę innej perspektywy. Siedząc na dywanie wszystko staje się prostsze, tematy rozmów same pojawiają się w głowie, znika zbędne napięcie, podział ról.  Myślę, że gdyby ważne spotkania biznesowe odbywały się właśnie w takim otoczeniu byłoby o wiele mniej napięć. Kto wie, może kiedyś będę takie organizowała.

No i jeszcze jedno, jak tak siedzę ze Śmieszką na tej podłodze, to zawsze zauważam ile mam kurzu pod kanapą i za każdym razem sobie obiecuję, że jutro odkurzę. Jak dobrze, że dopiero jutro…

Nasz dom

Zawsze bardzo szybko przywiązywałam się do nowych miejsc zamieszkania. Mój dom był tam gdzie byłam ja, gdzie były bliskie mi osoby.

Jednak uczucie, kiedy po ośmiu latach tułaczki pierwszy raz spaliśmy z M. we własnym mieszkaniu, na własnej podłodze, na własnym materacu, z którego po kilku godzinach zeszło całe powietrze… ach to było cudowne uczucie!

Urządzając nasze mieszkanie staraliśmy się zadbać o każdy szczegół. Uważnie wybieraliśmy kolory, które będą nas otaczać. Cały ten czas był dla nas bardzo cennym doświadczeniem. Dużo rozmawialiśmy też o tym, jaki to ma być dom – dom przez wielkie D.

Czujcie się jak u siebie w domu – tymi słowami często witaliśmy naszych gości. Ostatnio przy okazji spotkania z przyjaciółmi zaczęłam te słowa analizować. I obiecuję sobie, że już nie będę ich używała. Bo tak naprawdę wcale nie chcę, aby czuli się jak u siebie w domu. Znam ludzi, którzy nie lubią swoich domów, poza tym ktoś mógłby przewrotnie powiedzieć: jakbym chciał czuć się jak w domu, to bym w nim został. Wiem, wiem to tylko przysłowie i nie mam pojęcia, dlaczego nagle zrobiłam się taka dosłowna.

Chcę, aby nasz dom był miejscem, w którym nasi przyjaciele mogą się rozluźnić, pozwolić sobie na spontaniczność i naturalność. Aby było to miejsce gdzie zawsze mogą się schować przed całym światem, gdzie zapach świeżo parzonej kawy będzie przywoływał dobre wspomnienia. Właśnie tak widzę nasz dom dla innych. Często tak go przedstawiałam: przede wszystkim, jako miejsce, w którym dobrze czują się przyjaciele i znajomi.

 Jednak nasz dom to przecież przede wszystkim M., Śmieszka i Ja. Dlatego na pierwszym miejscu stawiamy naszą relację, nie ma w życiu nic ważniejszego niż MY. Im bliżej jesteśmy siebie, tym bliżej jesteśmy naszych przyjaciół i rodziny. Może dlatego ostatnio myśląc o naszym domu, widzę w nim coraz mniej innych ludzi, a coraz więcej nas. Cieszę się, bo to oznacza, że równowaga, do której dążymy staje się powoli rzeczywistością.

Z szuflady: Nie na temat, a jednak

Na początku czerwca wybraliśmy się całą rodziną do szkółki ogrodniczej. Godzinę później wróciliśmy z kwiatami, które posadziliśmy na balkonie. Były piękne, rosły jak na drożdżach, z każdym dniem miały więcej i więcej fioletowo-białych kwiatów. Dbaliśmy o nie, ale bez przesady: podlewanie, nawożenie, czasem krótka rozmowa. Przyzwyczaiłam się do tego, że są takie piękne. Niestety, najpierw przyszedł  wyjazd do rodzinnego domu, nie miał kto podlać, więc trochę przyklapły. Później trudny tydzień z chorobą w roli głównej, dlatego wszystko inne spadło na dalszy plan. Kiedy wyszłam na balkon pewnego  poranka zrobiło mi się bardzo smutno, bo kwiatów prawie nie było. Zabrałam się wiec za reanimację i czekałam z nadzieją, że mi wybaczą to zaniedbanie i podniosą się, ożyją.

Obcinając podeschnięte gałęzie uświadomiłam sobie, jak wiele wspólnego mają pielęgnacja kwiatów i wychowywanie dziecka.

Każdy kto poznał Śmieszkę wie, że jest szczęśliwa. To nie podlega dyskusji, tak po prostu jest.  Taka już do nas przyszła. Wierzę, że szczęście, które w sobie ma będzie w niej bez względu na wszystko. Każdego dnia dbamy, aby była jeszcze szczęśliwsza, spokojniejsza, bez napięć. Jednak prawda jest taka, że ona TO po prostu w sobie ma.

Właśnie dlatego myślę, że łatwo mogę stracić swoją uważność. Wyostrzam więc wszystkie zmysły, aby czegoś nie przegapić. Bo wiem, że jeśli o to nie zadbam pewnego dnia mogę się obudzić i ze zdziwieniem odkryć, że mój najcenniejszy kwiat zaczął więdnąć…

Korzenie

Myśląc o swojej przeszłości towarzyszyła mi pewna pustka. Nie wiem zbyt wiele o mojej rodzinie, nie znam żadnej niezwykłej historii o przodkach. To nie oznacza, że ich nie było, po prostu nie ma w naszym domu kultury opowiadania o przeszłości bliższej i dalszej. Czasem tylko mama bądź siostra opowiedzą jakąś anegdotę, którą ja skrzętnie zapamiętuje łatając tę dziurę, którą do dziś uważałam, że mam.

Właśnie dlatego, kiedy urodziła się Śmieszka, zaczęłam gromadzić dla niej “ważne przedmioty”: opaskę ze szpitala, pierwszy smoczek, najmniejsze ubranko, misia, który był z nią w szpitalu. Nie przedmioty są w tym wszystkim ważne, ale historie, które za nimi stoją. Chcę, aby Śmieszka mogła z tymi historiami, które przecież w pewnym stopniu ją tworzą, mieć do czynienia na co dzień. Nie chcę ich trzymać w tajemnicy do 18 urodzin, ale pokazywać jej zawsze, kiedy będzie tego potrzebowała. Żeby mogła mnie poprosić: mamo daj mi moje pudełko skarbów. I wyjmując kolejny przedmiot z zaciekawieniem pytać, co to jest.

Do dzisiaj myślałam, że mnie takich przedmiotów i historii, które im towarzyszą brakuje. Zmieniłam zdanie patrząc na Śmieszkę bujającą się w huśtawce z mojego dzieciństwa, powieszonej na kasztanie, którego posadził jeszcze mój tata. Śmieszka piszcząca z radości i wiatr, który rozwiewał jej włosy. Czy może być piękniejszy obraz łączący trzy pokolenia?

Spędzając wakacje u mamy, spaceruję po ziemi, która karmiła moich dziadków, rodziców, mnie a teraz karmi Śmieszkę, dając jej to, co najlepsze. Naprawdę niepryskane i nienawożone warzywa i owoce. Niektóre z nich sama sadziłam kilka miesięcy temu.

I nie potrafię pojąć, dlaczego będąc dzieckiem tak bardzo wstydziłam się miejsca, z którego pochodzę. Zazdrościłam dzieciom z miasta, że mogą dorastać wśród betonu i spalin samochodów. A dziś sama uciekam z tego wielkiego miasta, by choć przez chwilę naprawdę pooddychać.

Jest we mnie dużo wdzięczności, czuję jak jej ciepło ogrzewa mnie całą od środka. Bo czy mogłam sobie wymarzyć piękniejszą historię niż tę, którą mam? Nie wiem, czy przedmioty, które gromadzę dla Śmieszki przetrwają. Czy ludzie, z którymi teraz obcujemy będą mogli jej towarzyszyć za dwadzieścia lat. Wiem jednak, że ziemia, po której teraz wspólnie chodzimy dalej tu będzie. Wierzę, że także jej dzieci usłyszą szum lasu, który widać z naszego podwórka i będą mogły wykąpać się w pobliskiej rzece.

 Korzenie, które jako nastolatka próbowałam wyrwać były głębokie, bo prawdziwe i naturalne, dlatego przetrwały. Dziś wiem, że to nie historia mojej rodziny jest banalna, ale że ja potrzebowałam czasu, aby dorosnąć do jej wielkości. Bo moi bohaterowie nie walczyli na wojnie, ale w pocie czoła dbali o to, co teraz jest dla mnie największym skarbem, o moją małą ojczyznę…