O długiej podróży, która trwa…

Kiedy trzy lata temu zaczynałam ze sobą pracować pierwszym zaleceniem było: załóż sobie zeszyt, w którym będziesz pisała o wszystkim, co ważne. Tak też zrobiłam. Wróciłam do domu i znalazłam bardzo ładny notatnik, który kupiłam z zamiarem prowadzenia pamiętnika (nie wyszło). Później postanowiłam zapisywać w nim ważne daty i przemyślenia odnośnie Śmieszki i to również (prawie) nie wyszło. Jednak gdy wczoraj coś mnie do tego zeszytu przyciągnęło zobaczyłam pierwszą stronę, a na niej kilka ważnych dat: ostatniej miesiączki, pierwsze USG, kiedy usłyszałam Jej serce, kiedy poczułam ruchy, kiedy dowiedziałam się, że jest dziewczynką… Od zawsze uważałam, że to Śmieszka sprawiła, że zmieniłam swój sposób patrzenia na świat i że to Ona zaprowadziła mnie do Maryli. Ta pierwsza strona mojego zeszytu, w którym później opisywałam najróżniejsze ćwiczenia i spostrzeżenia uświadomiła mi, że zabrała mnie w tę podróż szybciej niż myślałam. Dosłownie z dniem, kiedy dowidziałam się o Jej istnieniu.

We wrześniu 2014 roku zamieszkała w moim brzuchu Natalia – siostra Śmieszki i już w pierwszych dniach swojej obecności w brzuchu dołączyła do moich Najważniejszych Życiowych Nauczycieli. Do tej pory o Niej nie pisałam, zresztą osoby, które lubią tu zaglądać na pewno zauważyły, że piszę mało i nieregularnie. Dlaczego? Choć powodów było wiele to jednym z nich była wewnętrzna blokada, która mówiła mi: Ona nie chce żebyś pisała. Szanowałam to, a komunikat z mojego brzucha był jednoznaczny i mocny. Kiedy czasami pytacie mnie, skąd wiem, że Śmieszka życzy sobie, abym o niej psiała odpowiadam: Rozmawiałam z Nią o tym i się zgodziła. Jak przecież miała wtedy pół roku? Po swojemu – odpowiadałam. Tak też teraz Natalia, która wciąż jest w moim brzuchu, jasno i stanowczo poprosiła mnie, abym na kilka miesięcy przestała pisać.

Najpierw próbowałam ten temat ominąć. Mówiłam sobie: ten blog powstał po to, aby opisywać moją relację ze Śmieszką, więc niech tak pozostanie. Jednak bardzo szybko sobie uświadomiłam, że nie istnieje coś takiego, jak oddzielenie relacji z jedną córką, od relacji z drugą… tak samo jak nie potrafiłabym pisać bloga bez jakichkolwiek wspomnień o M.

Od jakiegoś czasu coś się zmieniło i coraz częściej myślę o blogu, pisaniu i tęsknię za tym. Przez ostatnie miesiące tak wiele się wydarzyło w moim macierzyństwie, że nie potrafię wrócić do pisanie tekstów o wyrywkach z codzienności bez opisanie tego, co się działo. Czuję, że to byłoby nie fair wobec Czytelnika i siebie samej. Bo czas był bardzo trudny, a ja poznałam siebie – mamę od zupełnie innej strony: nerwowej, niecierpliwej, zrezygnowanej i niepewnej tego, co będzie jutro. Mamy, która sobie nie radzi.

W tytule mojego bloga możecie przeczytać: “Świadome i pozytywne macierzyństwo”. Jednak “pozytywne”, nigdy nie oznaczało dla mnie, że łatwe, lekkie i bezproblemowe, ale że z każdej chwili bycia z naszymi dziećmi możemy wziąć coś dla siebie.  Nauczyć się czegoś nowego, wyciągnąć wnioski i iść dalej jeszcze silniejsi i bardziej świadomi. Czuję w sobie ogromną wdzięczność, za ten czas i powoli uczę się mówić, że ostatnie miesiące nie były trudne, ale przede wszystkim były inne niż poprzednie dwa lata.

Końcówka ciąży nie sprzyja siedzeniu przed komputerem tak więc nie mam pojęcia ile uda mi się napisać w najbliższym czasie. Trzymajcie kciuki, bo głowę mam pełną przemyśleń. Spokojnie starczyłoby na książkę:).

Dziękuję

W ostatnim czasie jednym z najczęściej wymawianych przez Śmieszkę słów jest “Dziękuję”.

  •  Zjadła śniadanie: dziękuję;
  • Ubrałam Jej buty: dziękuję;
  • Znalazłam Jej króliczka: o dziękuję mamusiu!

 Wielokrotnie czytałam o tym, że dzieci uczą się poprzez obserwacje. Nie trzeba im niczego nakazywać, wystarczy samemu zachowywać się tak jakbyśmy sobie tego życzyli, a szansa, że dziecko przejmie od nas określone zachowania jest bardzo duża.

Od początku życia ze Śmieszką byłam przeciwna mówieniu Jej, co ma mówić. Podziękuj za prezent, przeproś dziewczynkę, powiedz dzień dobry itp. – to komunikaty, których ode mnie nie słyszała lub słyszała bardzo rzadko. Jeśli sytuacja wymagała odpowiednich słów starałam się je układać tak, aby wychodziły ode mnie i były zgodne z prawdą.

Nie mam w sobie presji, aby Śmieszka każdemu za wszystko dziękowała, zawsze mówiła dzień dobry i przepraszała gdy inni tego od niej oczekują. Wręcz odwrotnie chcę jej przekazać, że szczególnie te dwa słowa: dziękuję i przepraszam nigdy nie powinny nam spowszednieć, stać się rutyną. Mają w sobie ogromną moc i uważam, że używanie ich bezmyślnie, dla konwencji znacznie osłabia ich działanie. Podziękuj wtedy gdy jesteś naprawdę wdzięczna. Przeproś gdy czujesz się gotowa, gdy czujesz, że te słowa są potrzebne.

Kiedy patrzę na naturalność z jaką wypowiada słowo “dziękuję”, kiedy całe Jej ciało okazuje wdzięczność przypominam sobie o bardzo ważnej prawdzie: W każdej chwili mojego życia jest coś za co mogę podziękować: Za dobry obiad, który przygotował mąż; Za to, że teraz się bawi ze Śmieszką a ja mogę po długiej przerwie napisać kolejny post; Za wspólny spacer;za to,że rano znalazłam przepis na wegańskie ciasto czekoladowe i miałam w domu wszystkie składniki… Kiedy piszę wokół mnie dzieją się kolejne zdarzenia, za które czuję wdzięczność (dosłownie w tej chwili Śmieszka wzięła mój ogryzek jabłka i wyrzuciła go do kosza – dziękuję córeczko:))

Dzięki Śmieszce uczę się każdego dnia okazywać wdzięczność za te piękne i przyjemne chwile, ale także za doświadczenia trudne, które w pierwszej chwili powodują żal i pretensje. Jednak wiem, że każde z nich jest ważne. Mogłoby się wydawać, że to ona ode mnie będzie się uczyć tych słów i choć rzeczywiście pewnie pierwszy raz usłyszała je z ust swoich rodziców to ona uczy nas jak wielką mają moc jeśli wypowiadamy je prosto z serca…

Podoba Ci się ten tekst? Zachęcam do zakupu mojej książki, w której znajdziesz więcej moich przemyśleń: http://e.wydawnictwowam.pl/tyt,71122,Atrakcyjna-mama.htm

Filozofia życia, którą praktykuję jest Ci bliska? Zapraszam do bliższej współpracy: https://odplanowaczycie.wordpress.com/coaching-dla-mam/

Mamo zapytamy?

Ostatnio mało piszę. Różnie mi z tym, raczej trudniej niż łatwiej, bo przecież plan był jasny żeby przed premierą książki pisać dużo. Bardzo chcę, aby książkę przeczytało jak najwięcej osób, a dowiedzieć się o niej mogę między innymi przez blog. Jednak plan został zweryfikowany przez życie i przyglądam się temu z coraz większym spokojem.
Jednak dziś “zebrałam się”, aby podzielić się z Wami najprzyjemniejszym doświadczeniem jakie mnie ostatnio towarzyszy, a najkrócej mogę je określić jako “zbieranie owoców”.

Rok temu uważałam, że czuję się bardzo dobrze w roli mamy. Dziś patrzę rok wstecz i uświadamiam sobie, jak wiele lęków wtedy w sobie miałam, jak bardzo obawiałam się oceny innych i w konsekwencji jak  wiele oczekiwań miałam wobec córki. W tym momencie czuję się w tej roli bardzo spokojna. Odczuwam ogromny komfort relacji, którą zbudowałam ze Śmieszką. I wiem, że komfort ten promienieje, jest widoczny na zewnątrz. A poniżej jedno z doświadczeń ostatnich dni.
Jesteśmy na placu zabaw, jest zimno i mokro. Razem z nami bawi się jeszcze jedna dziewczynka. Przepraszam, nie bawi się z nami tylko obok. Ani mnie, ani mamie dziewczynki nie zależy na integracji, więc jest tak jak jest. Nagle Śmieszka dostrzega w drugim końcu placu zabaw różowy rowerem. Patrzy na mnie i mówi: “Mamusiu zapytamy?” Jestem w szoku! Pękam z dumy:)

Dając jej prawo do posiadania swoich rzeczy nie raz byłam świadkiem sytuacji, kiedy jednoznacznie i dobitnie krzyczała: Moje!!! A ja dyplomatycznie tłumaczyłam innym dzieciom, dlaczego teraz nie mogą wziąć tej piłki,bo to jest piłka Śmieszki. Szanując prawo własności Śmieszki starałam się jej pokazać, że to obowiązuje także w drugą stronę: Jeśli ona chce się bawić zabawkami innych potrzebuje zapytać o zgodę. I teraz zbieram owoce. Coraz częściej zdarza się, że nie bierze po prostu rzeczy, która leży, nie odbiera jej też innemu dziecku tylko prosi mnie, abym w jej (czyli Śmieszki) imieniu zapytała, czy może pożyczyć. Tylko w tej konkretnej sytuacji ja nie miałam ochoty pytać. Mama dziewczynki trzymała nas na dystans, a ja nie byłam w zbyt empatycznym nastroju. Mówię więc do Śmieszki: “Kochanie nie mam dzisiaj nastroju, aby pytać. Wstydzę się trochę”. Ona na to: “Dobrze mamusiu”. Dziękuję Córeczko!
Właśnie takie doświadczenia umacniają, sprawiają, że po prostu robisz swoje i trzymasz kierunek, który obrałaś, nawet jeśli dla wielu jet on niezrozumiały.

O mojej babci

Kiedy zaczynam myśleć o sobie i moim życiu pierwsze, co przychodzi mi do głowy to myśl o przodkach… nie byłoby mnie tu na tym świecie, w tym ciele, gdyby nie poprzednie pokolenia. Do niedawna moje myśli sięgały wstecz do rodziców, czasem dziadków – po nich to bowiem podobno dziedziczymy najwięcej cech. Tak było do niedawna, ale dziś kiedy zaczynam się na nowo zastanawiać nad swoim życiem to moje myśli wędrują znacznie głębiej, zanurzają się w ziemi, która pamięta pokolenie moich dziadków i dziadków moich dziadków. Czuję jak drzewo mojej rodziny przerasta mnie, korzenie wrastają w moje ciało, oplatając je całe. W pierwszej chwili towarzyszy mi uczucie przytłoczenia, czuję, że tego jest za dużo, za dużo nawet na moje dobrze zbudowane ciało. Czasem kiedy byłam w rodzinnym domu lub domu rodzinnym mojego męża czułam jak to mnie przytłacza. Nie rozumiałam wtedy tego i to tylko utrudniało relacje z bliskimi. Aż pewnego dnia kiedy po raz kolejny powiedziałam: Nie mogę tam jechać na Święta, to mnie przerasta. Postanowiłam to narysować i nie wiadomo skąd przyszło do mnie drzewo i ja wplątana w jego korzenie. I wtedy nastąpiło olśnienie. To mnie przerasta! To po prostu mnie przerasta. Czyli korzenie, relacje z przeszłości mnie przerastają, są we mnie, czy tego chcę, czy nie. Tak zaczęło się poszukiwanie cząstki siebie w przeszłości.

Najstarszą osobą z mojej rodziny jaką pamiętam jest babcia od strony mamy.  Miałam siedem lat kiedy babcia odeszła. A więc wspomnień z Nią nie pozostało w mej pamięci zbyt wiele. Te, które miałam wprawiały mnie w zakłopotanie, bo nie były to dobre wspomnienia, ale sytuacje, które do niedawna powodowały ból.

Pierwsza z nich dotyczyła laurki, którą babcia dostała ode mnie na Dzień Babci. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie dokładnie jak wyglądała, ale wiem, że z jej zrobieniem nie miałam zbyt wiele wspólnego. Byłam wtedy w przedszkolu i pani przygotowała serce dla każdego przedszkolaka, wypisała też w środku życzenia. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, czy ja coś tam narysowałam, nie pamiętam. Nie przypominam też sobie sytuacji, kiedy tę kartkę Babci wręczyłam. Za to bardzo dobrze pamiętam, jak tydzień później odwiedziłam Babcie i zobaczyłam jak moja laurka leży w koszu przy piecu i czeka na swoją kolej, aby spłonąć razem z drewnem, które ogrzewało izbę. Bardzo mnie to wtedy bolało. Nie potrafiłam sobie z tym poradzić, wytłumaczyć dlaczego babcia wyrzuciła moją laurkę. Byłam na Nią bardzo zła. Nikomu o tym nie powiedziałam, nosiłam w sobie tę urazę, aż do niedawna. Chyba nawet wtedy,  kiedy babcia umarła trudno było mi za Nią tęsknić, bo przecież Ona wyrzuciła tę laurkę, więc pewnie mnie nie kochała… A jak to wygląda teraz? Dziś nie czuję już żalu, ale wdzięczność. I kiedy na nowo patrzę na tę sytuacje nie pytam już: Dlaczego? Tylko: Jaką to doświadczenie miało dla mnie wartość? Czego się dzięki temu nauczyłam? Myślę, że to była pierwsza lekcja, jaką otrzymałam od babci: Rzeczy materialne nie mają w naszym życiu dużego znaczenia. A raczej, że ja nie chcę, aby miały znaczenie w moim życiu. Ta laurka była tylko symbolem mojej miłości, którą z pewnością odwzajemniała babcia.

Następne zdarzenie, które przypomina mi o babci to prezent jaki od niej otrzymałam. Cudowną malutką kotkę. Spałam wtedy u babci i rano miałam iść do przedszkola. Kiedy wstałam babcia zapytała mnie: Bierzesz tego kota, bo jak nie to zakopuje. I tu również pojawia się pierwsza myśl: Jak babcia mogła tak do mnie powiedzieć? Przecież ja miałam wtedy 6 lat. To było coś na kształt inicjacji, moje pierwsze spotkanie z życiem i śmiercią, które są przecież tak nierozerwalnie ze sobą złączone. I w ten świat wprowadziła mnie właśnie babcia. Jednocześnie to zdarzenie miało wiele innych wymiarów. Najważniejszy to kotka, którą wtedy przyniosłam do domu i która mieszkała z nami jakieś 15 lat. Kotka miała na imię Kocia (czyż nie oryginalnie?) była moją największą przyjaciółką i wspaniałą nauczycielką. Kolejny wymiar to fakt, że wtedy pierwszy raz w życiu wzięłam za kogoś odpowiedzialność, co więcej to była odpowiedzialność za czyjeś życie. Pamiętam jak niosłam ją pod kurtką (była wtedy zima) i po drodze do domu spotkałam mamę, która szła właśnie do szkoły. Byłam taka szczęśliwa, że miałam kotka. Pokazałam go mamie, ale ona była na mnie bardzo zła. To jednak nie miało wtedy aż tak dużego znaczenia.

Kolejne doświadczenie również dotyczy tego samego obszaru: życia i śmierci. Dotyczy bowiem opuszczenia przez babcię jej ciała. Bardzo wyraźnie pamiętam pogrzeb babci. I do niedawna również te wspomnienia przywoływałam niechętnie. Kiedy ciało babci było jeszcze w domu przyszła mama i zawołała wszystkie dzieci, aby poszły się z nią pożegnać. Każdy podchodził i całował babcie, a ja czułam takie ogromne obrzydzenie. Dlaczego mam całować trupa? Ona jest taka zimna i nieprzyjemna. A później kiedy staliśmy już nad grobowcem i wiele osób płakało było mi źle, bo mnie nie chciało się płakać. Więc stałam po prostu i patrzyłam. Wtedy ktoś stanął mi na nogę, a że byłam z natury płaczliwym dzieckiem to od razu zaczęły mi płynąć łzy z bólu. Zobaczyła to ciocia i powiedziała: Nawet Emilka płacze za babcią. Oczywiście to nie poprawiło mojego samopoczucia, ale spotęgowało moje wyrzuty sumienia. Wypadałoby płakać za babcią, a ja płaczę bo boli mnie noga. Dziś wiem, że babcia nie ma mi tego za złe.  Życie i śmierć – tak nierozerwalnie ze sobą złączone. Są jak dwie strony monety. Będąc tu po tej stornie doskonale zdajemy sobie sprawę, że kiedyś nasze ciała umrą. Jednak dopóki jesteśmy po tej stronie monety, możemy tylko sobie wyobrażać, co będziemy czuć, jak już znajdziemy się na drugiej stronie. Babcia już wie, że nie ma się czego bać, że wchodzimy i wychodzimy tymi samymi drzwiami, że to tylko jeden z etapów naszej wędrówki.

 

Być potrzebnym

Śmieszka zasypiała dziś ponad godzinę. Przewracała się z boku na bok, ssała pierś i kiedy myślałam, że już zasnęła zaczynała płakać i tuliłyśmy się od początku. Gdy nie ruszała się już z 5 minut byłam pewna, że śpi i delikatnie chciałam wstać. Wtedy podniosła się i przyciągnęła mnie do siebie, wzięła moją rękę i pokazała mi abym Ją objęła. Niezwykłe doświadczenie bycia – komuś – potrzebnym. Dla mnie jako człowieka – jedno z najcenniejszych. Dzięki Śmieszce mam je na co dzień, więc od czasu do czasu chwytam jedno z nich i oglądam dokładnie, aby mi nie spowszedniało.

Jutro jedziemy na wakacje, jest godzina 23,42. Jeszcze nie zaczęliśmy pakowania. I wiecie, co? To nie ma zbyt dużego znaczenia, że mam bałagan w domu i kompletną pustkę odnośnie tego, co i w jakich ilościach powinniśmy zabrać. To właściwie nie ma żadnego znaczenia w obliczu tego, że moja córka mnie potrzebowała.

I jeszcze jedno: to nie jest doświadczenie z cyklu “ochy i achy matki,  która ma bzika na punkcie swojego dziecka”, to jest doświadczenie z cyklu: sens życia.

O matko! Trzeba zająć się sobą:)

*Być w zgodzie ze sobą – stan w którym moje ciało jest względnie wypoczęte, a moja głowa i serce wolne od zbędnych oczekiwań i ocen.

Im dłużej jestem mamą tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że w macierzyństwie naprawdę przede wszystkim chodzi o mnie.

Kiedy jestem w zgodzie ze sobą na wszystko potrafię spojrzeć przez pryzmat miłości. Widzę, że Śmieszka od 6 godzin nie usiadła nawet na minutę. Patrzę na Nią i myślę, że to niesamowite, że jest taką kuleczką miłości, która nie potrafi przestać skakać. Podziwiam Ją za energię, którą ma. Za ciekawość, radość i choć moje ciało odmawia posłuszeństwa, wstaję i tańczę z Nią, bo wiem, że warto się wysilić, aby jeszcze raz zobaczyć Jej uśmiech. Kiedy zaś nie jestem w zgodzie ze sobą, już po godzinie mam dość. Myślę sobie, o nie! Ona znowu chce biegać, Kochanie proszę usiądź choć na chwilę… Po dwóch godzinach wymiękam i włączam Jej bajkę, to moment kiedy mogę odetchnąć. Każdy Jej płacz przywołuje we mnie myśl: o nie, znowu? O co Ci chodzi?

Kiedy jestem blisko siebie biorę odpowiedzialność za swoje samopoczucie, kondycję fizyczną i psychiczną i nie przerzucam jej (odpowiedzialności) na Śmieszkę. Gdy jestem zmęczona to wiem, że po prostu jestem zmęczona, a nie dopatruję się w córce gorszego dnia. Gdy się od siebie oddalam, patrzę na Nią i myślę, no nie dziś jesteś wyjątkowo nieznośna, nadpobudliwa, rozdrażniona… Przerzucam odpowiedzialność na Nią, szukam usprawiedliwienia dla mojej słabości w Niej.

Gdy wiem, że jestem tu gdzie chcę być poradzę sobie w każdej sytuacji. Gdy w towarzystwie innych przytrafia nam się coś nieprzewidzianego zajmuję się Śmieszką i dbam o Jej potrzeby. Gdy nie jestem na swoim miejscu bardzo szybko przestaje mnie interesować dobro Śmieszki, a na pierwszym miejscu pojawia się myśl: Co On/Ona sobie o mnie pomyślał? Z pewnością mnie ocenił i uznał, że sobie nie radzę jako matka…

Właśnie dlatego wiem, że tu chodzi tylko o mnie. Wiem, że jeśli nie zadbam o siebie, o mój rozwój, przepracowywanie kolejnych trudności, kompleksów, strachów to, to wszystko się rozsypie… Przestanie cieszyć, a zacznie męczyć. Zamiast radości z bycia razem pojawią się wyrzuty sumienia, że milsze jest przebywanie w samotności…

Dlatego dzień za dniem wykonuję ciężką pracę zbliżania się do siebie. Codziennie! Bo za każdym razem gdy na chwilę odpuszczam, bo wydaje mi się, że już przecież tyle wiem, szybko potykam się o siebie. Co wtedy robię? Siadam, wybaczam sobie moje własne lenistwo, biorę kartkę i zapisuję, co jeszcze jest do przepracowania. Niesamowite, że końca nie widać:).

Nie jesteś moja

Długo nie chciałam dopuścić do siebie tej myśli. Była dla mnie zbyt trudna. Tylko czasem jakiś głos z oddali mówił: Ona nie jest Twoja… Szczególnie w sytuacjach, gdy moje ego brało górę, gdy władczo i z głową podniesioną wysoko wymawiałam te słowa: “to moja córka”.Powoli dojrzewam do tego, że nie jesteś moja. To prawda, że bardzo wiele nas łączy. Przede wszystkim wybrałaś mnie na swoją matkę, zaufałaś mi, że mogę dać Ci to, czego potrzebujesz. Zbudowałaś swoje ciało z mojego, zamieszkałaś w nim i rosłaś. Później przeszłaś na drugą stronę brzucha i zaczęły się pytania: Podobna do mamusi, czy tatusia? Tak bardzo mnie one męczyły, nie miałam już siły odpowiadać, że to nie ma aż takiego znaczenia, że jedni mówią, że do taty, a inni, że do mamy, że do siebie jesteś przede wszystkim podobna. Zaraz po Twoich narodzinach tata wysłał do wszystkich smsa z radosną nowiną, podając także Twój wzrost i wagę i teraz jak to piszę uświadamiam sobie jakie to było głupie. Jakie to ma znaczenie, czy Ty warzyłaś 3 czy 4 kilogramy? Czy 52 czy 62 cm wzrostu? Informacja, że Twoje ciałko jest zdrowe: tak ona była ważna, ale reszta? Dlaczego po narodzinach dziecka od razu skupiamy się na jego ciele, czy nie ma kwestii ważniejszych? Myślę, że koncentrowaliśmy się wtedy na Twoim ciele, bo w tamtym czasie nie byliśmy w stanie zobaczyć Ciebie naprawdę, byłaś wtedy dla nas naszą maleńką córeczką.

Jednak dziś już wiem, że nie jesteś moja. Jesteś po prostu swoja, jesteś  SOBĄ. Czasem Cię nie rozumiem, czasem się boję Twojej siły, nie wiem jak ją ogarnąć. Możesz zapytać: Mamo, ale po co chcesz mnie ogarnąć? No tak wiem, nie ma takiej potrzeby, ale wciąż pojawiają mi się w głowie słowa takie jak: wychowanie, przykład, dobre zachowanie… Tyle w około głosów, które wiedzą jak powinnam się wobec Ciebie zachowywać, czego Cię uczyć, na co Ci pozwalać, a czego zakazywać…

Patrzę więc na Ciebie kiedy śpisz i czerpię z tego siłę na kolejny dzień życia w zgodzie ze sobą… ja jako ja i Ty jako Ty…

Lekcja o zaufaniu

Właśnie skończyłyśmy ze Śmieszką wieczorną zabawę: Ona stała na podwyższeniu łóżka, rzucała się przed siebie, a ja Ją łapałam i znowu… Przypomniałam sobie, że sama kilka razy na różnych szkoleniach brałam udział w podobnej zabawie, ćwiczeniu uczącym zaufania, gdy jedna osoba ma złapać drugą.  I pamiętam pewien niepokój, który mi za każdym razem towarzyszył i ulgę kiedy już lądowałam w ramionach współtowarzysza.
A dziś patrzyłam na Śmieszkę i widziałam w Jej oczach to bezgraniczne zaufanie i Jej radość na każdym etapie zabawy.
Pojawiło się więc pragnienie, aby dać Jej  tę pewność jak najdłużej, aby wiedziała, że “zawsze Ją złapię”, w każdej sytuacji, bez względu na to ile będzie miała lat i jaką drogą będzie szła… Choć tak naprawdę najważniejsze jest, aby Ona zawsze ufała sobie, a te pierwsze lata z rodzicami mogą Jej po prostu pomóc w utrzymaniu właściwej perspektywy w przyszłości. Chcę aby Śmieszka wiedziała, że świat jest bezpieczny tak długo jak będzie ufała sobie. Wtedy odnajdzie się w każdej sytuacji, w każdej…
Jednocześnie w tej cudownej zabawie Śmieszka przyjęła po raz kolejny rolę mojej nauczycielki. Piszczała z zachwytu, tak jakby chciała mi powiedzieć: patrz mamo i ucz się ode mnie. Ty też tak możesz… I wierzę, że rzeczywiście tak jest, choć czasem tak trudno przychodzi to zaufanie do świata, innych ludzi i siebie przede wszystkim…

Prawo własności:)

Dziś pierwszy raz usłyszałam z ust Śmieszki bardzo wyraźne i świadome: “Moje!”. Gotowałam obiad, a Ona pokazała na krzesełko i powiedziała: “To je moje”. Później powtórzyła to jeszcze kilka razy pokazując na inne przedmioty. Od razu przypomniałam sobie tekst Agnieszki Stein o tymże tytule (http://agnieszkastein.pl/o-dzieleniu-sie/). Uznałam to za dobry znak, aby o tej kwestii napisać.
Nie ma właściwie wizyty na placu zabaw, abym nie usłyszała z ust innych rodziców zdań typu:
– podziel się z dziewczynką,
– jak nie będziesz się dzielić, to nie będą Cię lubić,
– proszę wziąć tę zabawkę, on musi się dzielić,
– nie bądź samolubny itp.
O tym, że to wcale nie tak ma być, przeczytałam już dawno temu. Było to dla mnie dość zaskakujące, bo sama “od zawsze” myślałam, że dziecko trzeba uczyć się dzielić… Jednak bardzo szybko przekonały mnie argumenty, że aby móc się czymś dzielić trzeba poczuć, że coś jest moje, że mam prawo wyboru… I że dziecko w swoim rozwoju potrzebuje fazy “To je moje!”. A raczej, że potrzebuje wsparcia rodziców w tymże etapie, bo on po prostu jest.
Do niedawna ćwiczyłam to na dwa sposoby. W teorii, czytając o tym i myśląc jak w różnych sytuacjach mogłabym zareagować. I na placach zabaw w relacjach z innymi dziećmi i ich rodzicami.
Przez kilka miesięcy nauczyłam się następujących rzeczy:
1. Zawsze gdy Śmieszka chce się bawić czyjąś zabawką, pytam o zgodę dziecko, a nie jego rodzica. Choć w 90% rodzic odpowiada za dziecko i to z prędkością światła, zachowuję się tak jakbym nie słyszała i dalej pytam dziecko. Zdarzyło mi się już kilka razy powiedzieć po prostu: Rozumiem, że Pani nam pozwala, ale my chcemy poznać zdanie właściciela zabawki.
2. W oczach dziecka widać od razu, czy ma ochotę się dzielić czy nie. A więc jeśli czuję, że dziecko nie chcę swojej zabawki wypożyczyć, albo się waha szanuję to.
3. Jeśli dziecko chętnie pożycza swoją zabawkę, raz na jakiś czas patrzę w jego kierunku i mówię, żeby pamiętało, że jak tylko będzie chciał ją odzyskać, to żeby nam od razu powiedział.
4. Za każdym razem gdy ktoś chce zabawkę Śmieszki pytam Ją czy ktoś inny może ją wziąć. I uczę się szanować Jej decyzję, choć często spotykam się z dziwnymi minami dzieci i ich rodziców.
Wciąż wiele kwestii w tej sprawie jest dla mnie trudnych i potrzebuję się cały czas uczyć, że w byciu ze Śmieszką nie chodzi o to, aby robić tak jak większość uważa, że robić trzeba, ale tak jak nam potrzeba:).
Na ten moment najtrudniej jest mi w sytuacji gdy Śmieszka chce się pobawić czyjąś zabawką i dziewczynka/chłopiec od razu podają, mówią: “proszę, weź”. Śmieszka się bawi zadowolona. Jednak gdy pięć minut później ta sama osoba, chce się pobawić Jej zabawką, Ona mówi stanowcze “Nie!”. I w tej sytuacji zazwyczaj jednak zaczynam z Nią negocjować…  Oj jeszcze wiele potrzebuję się nauczyć.

Pochwała codzienności

Kiedy zaczynam za bardzo przyzwyczajać się do codzienności i odnoszę wrażenie, że nic istotnego nie dzieje się w moim życiu robię STOP. Zatrzymuję się i czekam na “pocztówki szczęścia”, które przypomną mi dlaczego każda chwila mojego życia jest piękna. Zazwyczaj długo nie trzeba czekać, chwilę lub dwie. Ostatnio miałam taki moment zatrzymania w sobotę, ale dopiero dziś mam chwilę aby się z Wami podzielić tymi kilkoma obrazkami z naszej codzienności.

Śmieszka uwielbia u swojej babci i dziadka strych, który jest także spiżarnią. Zawsze jak przyjeżdżamy do Dziadków Śmieszka ciągnie mnie tam w pierwszej kolejności. Tak też było tym razem. Weszłyśmy do środka, a Ona na końcu stołu wypatrzyła miskę z pasztecikami, wzięła sobie jednego, spróbowała, mówi “dobre” i kieruje się w stronę drzwi. Po chwili jednak wraca, bierze drugiego, patrzy na mnie i mówi: “mama cesz?”.

Chwilę później Śmieszka po raz kolejny chce iść na górę. Tym razem ma iść z Nią M., który pyta Ją: “Kochanie, ale po co Ty chcesz iść na tą górę?”. Wtedy ja krzyczę z drugiego pokoju: “Kochanie, ale czy Ona musi mieć jakiś cel?” Na, co On: “No tak zapominam, że dla Śmieszki ważna jest droga…”

Godzina 20.22 Śmieszka ssie pierś i ewidentnie zachowuje się tak jakby miała za chwilę zasnąć. Już jestem podekscytowana ile to jeszcze będę mogła zrobić, jeśli Ona teraz zaśnie. Po czym Ona nagle przerywa jedzenie mleka i ni stąd ni zowąd mówi: “baba, chebek, baba chebek”, wstaje biegnie do kuchni i przynosi pół bochenka chleba. To tyle jeśli chodzi o spanie i czyste zęby, które umyła chwilę wcześniej.

Teraz pora na Ciebie. Zatrzymaj się i poczekaj na swoją pocztówkę… przyjdzie szybciej niż myślisz:).