Wiem, że za Nią nadążę…

Kiedy Śmieszka się urodziła, czasem bałam się, że za Nią nie nadążę. Obawiałam się, że w pewnym momencie bycie wiernym założeniom, które wybraliśmy rozminie się z tak zwaną „rzeczywistością”. Jak zacznie raczkować to zobaczysz! Jak zacznie chodzić to zobaczysz! Jak zacznie mówić to zobaczysz! Jak zacznie mieć własne zdanie to zobaczysz… Słyszałam z różnych stron. I właśnie wtedy przychodziło do mnie pytanie: Skąd będę wiedziała jak postąpić? Jak mamy starszych dzieci sobie radzą w różnych sytuacjach?

Pamiętam jak odkryłam, że chwalenie samo w sobie nie przynosi zbyt wiele dobrego. Dlatego zamiast mówić: pięknie zjadłaś zupę! Lepiej powiedzieć: cieszę się, że Ci smakowało. Dzięki temu uczymy dziecko, aby czerpało radość z samej czynności, aby kształtowało swój wewnętrzny autorytet, a nie polegało i uzależniało się od innych, na przykład opinii mamy. Bardzo to do mnie przemówiło. Tylko jak to wcielić w życie? – zastanawiałam się. Przez codzienną praktykę rzecz jasna. Czasem mi nie wychodziło, czasem wydawało mi się to nienaturalne. A dziś jest nawykiem, codziennym sposobem komunikacji.

Teraz przed nami kolejne wyzwania: plac zabaw, obcowanie z innymi dziećmi i rodzicami. Szanowanie granic Śmieszki i uczenie Ją szanowania przestrzeni innych. Umiejętne rozmowy, odnajdywanie się w nieznanych do tej pory sytuacjach.

Patrzę na Nią i widzę jak każdego dnia się zmienia. Pamiętam moment kiedy na niektóre moje pytania z Jej ust zaczęłam słyszeć potakujące „mmh”. Ciekawa odmiana dla „nie, nie, nie”, które słyszałam przez kilka wcześniejszych miesięcy.

Czasem się boję, że nie nadążę za Nią, że zostanę gdzieś z tylu ze swoim niepotrzebnymi ograniczeniami, stereotypami i naciskami z zewnątrz „co wypada”. Tak, czasem się boję. Jednak w głębi serca wiem, że dam radę dotrzymać Jej kroku, bo mam w sobie nieustanny głód rozwoju: siebie jako człowieka i siebie jako matki. Wiem też, że nawet jak będę potrzebowała zwolnić, lub złapie mnie rozwojowa zadyszka to Ona na mnie poczeka. Przecież na tym polega partnerstwo, które jest jednym z fundamentów naszej relacji.

Obraz 032

A co u Was?

Kochani,

mało ostatnio piszę ponieważ jesteśmy na wsi u mojej mamy. Nasz plan dnia wygląda mniej więcej tak: 8 rano – wyjście na pole, 8 wieczorem – powrót z pola i coś tam pomiędzy:). Oddychamy prawdziwym powietrzem, spędzamy czas z kurami, krową, małymi pieskami i kotkami, siejemy warzywa, cieszymy się sobą – taka tam nasza codzienność.  Dlatego czasu na siedzenie przy komputerze jest naprawdę niewiele, a ten co mam wykorzystuję na pracę przy nowym Projekcie, który uruchamiamy wspólnie z M. Już niebawem się nim pochwalimy.

Pomyślałam, że brak nowych postów wynagrodzę Wam bardzo ważną dla mnie informacją (mam nadzieję, że Was też ucieszy:)). Otóż za kilka miesięcy ukaże się moja pierwsza książka o świadomym i pozytywnym macierzyństwie. Tak! Tak! Tak:))) Następnym razem opowiem Wam  więcej o tym, jak jedno z moich największych marzeń stało się rzeczywistością.

A w ogóle jak Wam się podoba odnowiona strona bloga? Zostajemy przy niej, czy wracamy do starego szablonu?;) Dobrej nocy!

E.

 

Słowo na dziś: miłość

Zaraz po przebudzeniu powiedziałam do Śmieszki: Kocham Cię, a Ona po swojemu odpowiedziała: kokam Cie. Przyszedł tata i zaczął Jej tłumaczyć, że mówienie tych słów to oznaka, że druga osoba jest dla nas ważna. I tak się zaczął nasz dzień miłości. Kiedy podała mi kawałek swojego ciastka, kiedy się przewróciła i przybiegła aby się przytulić, gdy tata z kwaśną miną zmieniał Jej pieluchę, gdy na Jej błagalne: proszę jeszcze jedno tutitu (taka bajka) odpowiedziałam stanowczo “Nie”, gdy przytulałyśmy się, śmiałyśmy, kiedy ssała pierś i rozlewała wodę na podłodze… Za każdym razem mówiłam, ze to oznaka miłości… Którą tak naprawdę można znaleźć we wszystkim, co jest. W pewnym momencie Śmieszka zaczęła powtarzać: miłość, miłość, miłość…

I zakochałam się w tym słowie na nowo, bez pamięci…

Poproszę 10 dag PRAWDZIWEJ szynki dla dziecka…

Zdrowszym jedzeniem zaczęłam się interesować jak w moim brzuchu zamieszkała Śmieszka. Wcześniej głównie interesowałam się tym, ile ma kalorii:). A wracając do ciąży ponieważ wiedziałam, że suszone owoce są zdrowsze niż słodycze to jadłam je całymi garściami. Nie doczytałam jednak, że zdrowe są, ale tylko te niesiarkowane, a takich w zwykłym supermarkecie ze świecą szukać… Tak też zaczęła się nasza długa droga ku świadomemu odżywianiu… i trwa dalej. Jak już nam się wydaje, że sporo o jedzeniu wiemy to znowu natrafiamy na jakieś rewolucje… Dlatego wciąż się uczymy i coraz bardziej świadomie wybieramy, co chcemy jeść i dlaczego.

 Dużo się mówi o tym, aby dziecko jadło zdrowo. Owoce i warzywa ekologiczne, gotowane na parze i bez soli. Jak już trzeba podawać żółtko to tylko i wyłącznie od wiejskiej kury. A mięso? No jak już ta kura nam zniesie jajka, to niech poświęci swój żywot dla naszego bobaska… Czasem stojąc w kolejce słyszałam: I poproszę jeszcze 10 dag szynki, ale takiej NAPRAWDĘ dobrej, bo to dla dziecka…

 Sama naturalnie też się tymi zasadami kierowałam. A przywożąc warzywa od mamy „trzymałam” dla Śmieszki. Zastanawiacie się dlaczego piszę w czasie przeszłym? Bo doszłam do wniosku, że ja też chcę jeść niepryskaną marchewkę cały rok i jeśli już szynkę to tę NAJLEPSZĄ.

Zaczęłam się zastanawiać kiedy dziecko kończy etap jedzenia zdrowych, niepryskanych, ekologicznych warzyw i dołączą do pozostałych członków rodziny i je jak wszyscy to, co uda się przynieść z targu lub supermarketu. Kiedy ja jako mama machnę ręką na rosół z kostki i pomidory z supermarketu? I co zrobić, aby nie machnąć? I jedyne, co wymyśliłam to, że trzeba się nauczyć tak żyć… zdrowo. Nie od święta, ale na co dzień. I nie dla dzieci, ale dla siebie…

Kiedy brakuje powietrza…

Ostatnio przypomniałam sobie czasy jak bardzo intensywnie pracowałam zawodowo. Te dni, kiedy nie wiadomo było, w co włożyć ręce… Milion spotkań, przepełniona skrzynka, każdy coś chce na wczoraj, na dziś, na już. I to uczucie, kiedy rozjeżdżają się nogi, a w głowie jak mantra wybrzmiewa jedna myśl: Nie dam rady, nie dam rady. Powietrza…

Zamykałam się wtedy w łazience, brałam kilka głębokich wdechów: raz, dwa, trzy… I już było lepiej. Wiedziałam, że nie dam rady zrobić wszystkiego na raz, więc robiłam wszystko po kolei. Wspominam te czasy z sentymentem, choć nie powiem żebym szczególnie za nimi tęskniła. Ta intensywność powodowała, że organizm cały czas był napięty, a to napięcie nie znika samo z siebie, ono zawsze gdzieś pozostawia ślad.

Jednak teraz też zdarzają się takie dni, kiedy do zrobienia jest wyjątkowo dużo. Ktoś dzwoni, Śmieszka płacze, potykam się o porozrzucane zabawki, lodówka pusta, skrzynka mailowa przepełniona… Zawsze jest wtedy pytanie, czym się teraz zająć? Od czego zacząć? Bawię się z Śmieszką, ale z tyłu głowy nieustanna myśl, że może jednak uda mi się włączyć komputer i trochę popracować. Ona chce się bawić, a ja gotować obiad.

Dziś już wiem, że najgorsze, co mogę zrobić to próbować być tu i tu. Z moich doświadczeń wynika, że nie da się robić dobrze kilku rzeczy na raz. Nie da się być tak naprawdę ze swoją rodziną i myśleć o tym gdzie szukać kobiet chętnych do pracy. Moim zdaniem po prostu się nie da. Sztuką jest być tu i teraz. Bawić się ze Śmieszką i tylko to robić. Jeść obiad i skupiać się na tym, jaki smak ma zupa. Odpisywać na maila i poświęcić tę chwilę tylko osobie, do której piszę. Ostatnio znalazłam bardzo dobry sposób, na radzenie sobie z tymi trudnymi momentami. Kiedy w żaden sposób nie mogę się skupić na jednym, a więc skupiam się na wszystkim, czyli na niczym, zadaje sobie pytanie: Co robiłabym w tym momencie gdybym wiedziała, że to jest ostatni dzień mojego życia? Na co poświęciłabym najbliższe godziny? I wiecie co, zawsze wybieram podobnie. Siadam i patrzę jak Śmieszka biega po domu, przytulam się do M., albo po prostu staję przy oknie i oddycham głęboko, ciesząc się widokiem z okna, który uwielbiam. Nigdy w takim momencie nie zaczęłam sprzątać, pracować, ani gotować obiadu. Po prostu byłam.

A więc kiedy brakuje mi powietrza, gdy czuję, że zaraz pęknę, zostawiam to wszystko i jestem z tymi, których kocham.

Dlaczego dbam o czas dla siebie?

Uwielbiam spędzać czas ze Śmieszką. Uwielbiam spędzać czas bez Śmieszki. Czasem przekornie zastanawiam się, co lubię bardziej. Nie da się jednak udzielić na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. Bowiem, abym w pełni cieszyła się czasem, który spędzam z córką, potrzebuję mieć możliwość naładowania akumulatorów bez Niej. Abym zaś potrafiła cieszyć się samotnością, potrzebuję spędzać z Nią wystarczająco dużo czasu.

Myślę, że każda kobieta ma swoje własne proporcje „razem i osobno”, w których czuje się dobrze. Dlatego jedne mamy wracają do pracy już po kilku miesiącach, a inne z żalem oddają dzieci do przedszkola, bo chciałyby jeszcze być z nimi cały czas.

Pamiętam jak, mniej więcej tydzień po porodzie, wyszłam na spacer. Pierwszy raz do ponad 9 miesięcy byłam sama ze sobą… Mój spacer trał 15 minut i oczywiście myślami byłam cały czas ze Śmieszką i M., ale sam fakt, że wyszłam i że byłam sama miał ogromne znaczenie. Szybko zaczęłam doceniać wartość czasu bez Śmieszki. Zrozumiałam, że nie ma nic złego w tym, że czasem jestem zmęczona Jej obecnością. Dałam sobie prawo do zadbania o inne aspekty mojego życia. Każdego dnia staram się mieć chwilę dla siebie, wyłącznie dla siebie i dbam o to bardzo stanowczo. Czasem kończy się na tym, że aby sobie tę chwilę dać, zamykam się z herbatą w łazience. Czy to żałosne? Nie, to szukanie rozwiązań wszędzie gdzie się da.

Mogę tylko próbować wyobrazić sobie jak trudno jest znaleźć czas dla siebie, jeśli ma się kilkoro dzieci, pracuje się na pełny etat, albo jest się samotnym rodzicem. Natomiast wierzę, że zamiast przez pryzmat „nie da się” można spojrzeć na to z punktu podnoszenia sobie poprzeczki. Może da się wygospodarować czas dla siebie raz w tygodniu, miesiącu? W każdym razie ja chcę wspierać każdą mamę, którą znam, aby swoje własne potrzeby stawiała na równi z potrzebami dzieci.

To jest be!

Śmieszka w czasie Świąt upatrzyła sobie u dziadków szklaną bombkę. Trudno było Jej zrozumieć, że nie można tej bombki dotykać. W naszym domu mamy plastikowe i mogła dotknąć i wziąć do ręki każdą… Kiedy po raz kolejny zobaczyłam Ją biegającą po domu ze szklaną bombką w dłoni zaczęłam (tak jak wcześniej) tłumaczyć Jej, dlaczego tym świecidełkiem nie może się bawić. Towarzyszyła nam babcia, która powiedziała: Kochanie daj tę bombeczkę ona jest brzydka, dam Ci inną, ładniejszą (czytaj plastykową). Obróciłam całą sytuację w żart i odpowiedziałam: Babciu nie podoba Ci się ta bombka? Naszym zdaniem jest piękna. Ponieważ jest ze szkła, łatwo można ją potłuc i się skaleczyć. Dlatego nie wolno jej brać do ręki, można tylko patrzeć i się w niej przeglądać.

To jest be! To jest brzydkie!  Unikam tych słów jak ognia, bo moim zdaniem bardzo ograniczają patrzenie dziecka na świat. To, co dla mnie brzydkie, nudne, dla Niej może być piękne i fascynujące. To nie oznacza, że udaję sztuczny zachwyt, gdy coś mi się nie podoba. Mówię wtedy prawdę: Mnie się to nie podoba.

Im więcej, tym mniej

Mało ostatnio piszę. Wiem. Wynika to z kilku powodów, którymi chciałabym się z Wami podzielić:

Czas był taki, jaki był – świąteczny przede wszystkim. Dla naszej rodziny był to wyjątkowo długi okres świętowania, lenistwa, bycia blisko siebie i ze sobą. W takich momentach miałam wrażenie, że każde włączenie komputera oddala mnie od rodziny, a bardzo tego nie chciałam. Mam nadzieję, że Wy również wypoczęliście i wchodzicie w kolejny rok z nową energią. Mnie te dwa tygodnie wakacji naładowały po brzegi – pozytywnie oczywiście.

Już jakiś czas temu zaczęłam zawodowo zajmować się coachingiem systemowym dla kobiet. Ostatnie miesiące były intensywną pracą właśnie w tym obszarze. Właściwie ta intensywność wciąż mi towarzyszy. Wraz z M. pracowaliśmy nad stroną www, którą już niebawem Wam pokażę. A ja każdą wolną chwilę poświęcam na szukanie siebie w tym, co robię. Wiem, bowiem że im więcej serca w to włożę tym lepsze efekty przyniesie mnie i moim klientkom.

U rodziców M. jest dzienny kalendarz taki, z którego każdego dnia wyrywa się kartkę. Uwielbiam takie kalendarze. Pewnego dnia (nie pamiętam dokładnej daty) przeczytałam następujący cytat: „Im więcej słów, tym mniej treści przypada na każde z nich”. W kontekście tego zdania zaczęłam się także zastanawiać nad sensem bloga. O czym chcę do Was pisać, w jakiej formie, jak często. Nie mam jeszcze gotowych odpowiedzi. Pomyślałam, że najcenniejsze będzie, jeśli sami podzielicie się ze mną: o czym chcecie czytać, co warto abym zmieniła i udoskonaliła. Piszę z myślą o Was i chciałabym, aby treści, które tu zamieszczam były jak najbardziej szyte na miarę – dla Was. Czas jest bardzo cenny, dlatego chcę, aby ten, który poświęcacie na czytanie postów był sensownie wykorzystany.

Pojawiła się też we mnie trudność w przelewaniu myśli na klawiaturę komputera. Kilka razy zaczynałam pisać, miałam sporo pomysłów, ale już po chwili wszystkie słowa wydawały mi się zbyt płytkie, bezsensowne. Kto wie, może tym postem przełamałam ten kryzys twórczy. Mam taką nadzieję.

A może lepiej byłoby gdyby…

To tylko taka nie-rozmowa z nie-mną o nie-mojej córce

A może lepiej byłoby inaczej Ją wychowywać, tak powiedzmy bardziej tradycyjnie?

Przede wszystkim trzeba było Ją nauczyć zasypiać o normalnej godzinie. Sama kiedyś mówiłam, że dobranocka nie bez powodu jest o 19. Przecież da się dziecko nauczyć usypiać, podobno już trzy miesięczne można trenować w samodzielnym zasypianiu. To jest bardzo proste. Odkładasz, jak zaczyna płakać podnosisz i znowu odkładasz. Płacze – podnosisz, uspokaja się odkładasz. I tak trzeba w nieskończoność aż się nauczy. Przecież to nie jest skomplikowane. W końcu zrozumiałaby, że nie ma po co płakać, albo by ją ta huśtawka zmęczyła. Próbowałam nawet raz takiego usypiania. Dwa wieczory próbowałam. Źle Jej było i mnie było źle, ale może tylko na początku by Jej było źle, później już by się przyzwyczaiła. Do wszystkiego się człowiek przyzwyczaja. Lepiej niech się za młodu już uczy, że życie nie jest lekkie – usłyszałam kiedyś.

Albo z tym karmieniem na przykład. Do roku się karmi zazwyczaj – usłyszałam od lekarza na pierwszej wizycie. Zazwyczaj – odpowiedziałam patrząc nieobecna w okno. Niby wszyscy mówili, żeby karmić na żądanie. Tylko teraz się okazuje, że to tylko takie małe się karmi na żądanie. Takie roczne to już tylko ewentualnie wieczorem niech sobie possie. Bo taki pokarm już jest bezwartościowy, woda sama. Lepiej parówkę dać, lizaka, no i butlę kaszy wieczorem żeby całą noc przespała. Roczne dziecko powinno już przesypiać noce.

Z jedzeniem też nie jest lepiej. Kto to widział, żeby półroczne dziecko uczyć jeść rękami. Babcia jak to zobaczyła to o mało co zawału nie dostała, tak się bała, że się Śmieszka tym jabłkiem zadławi.  Z takiego jedzenia nie może wyjść nic dobrego, co najwyżej bałagan. Przecież prawie wszystko ląduje na podłodze, więc i tak trzeba później dokarmić. Półroczne dziecko nie wie ile powinno zjeść. Dobrze, że mam wsparcie: na obiad na przykład 200 ml zupki – podpowiadają eksperci. Czasem się też dziecku wydaje, że chce mu się jeść częściej, niż co trzy godziny. Może trzeba było spróbować ją z tego błędu wyprowadzić jak jeszcze sama szuflady z chlebem sobie nie potrafiła otworzyć.

Jeszcze jedno mi się przypomniało. Ubieranie. Kto to widział, żeby Ona zimą po domu bez skarpet chodziła. Przeziębi się to dopiero będzie. Jak ściąga to trzeba założyć rajstopy, będzie jej trudniej zdjąć.  No i czapka. Oj niech Pani uważa na uszy – słyszałam nie raz od zatroskanych przechodniów – jesień już – dopowiadali. Mówię więc, że przecież 23 stopnie jest. Ale to dziecko – słyszę w odpowiedzi. No tak dziecko.

I tak się niepostrzeżenie zapędziłam się na chwilę w ten kozi róg. I budzę się jak ze złego snu i robię wielkie ufff… i wracam do siebie. Jednak sen był straszny i na własną puentę już brak sił.

No tak, ale jeśli przyzwyczajamy dzieci do tego, że inni wsłuchują się w ich potrzeby i traktują jak równorzędnych partnerów, to mogą mieć w przyszłości problemy, żeby odnaleźć się w społeczeństwie opartym na hierarchii, w świecie korporacji i zależności zawodowych.

– One będą po prostu zmieniać ten świat! Takie myślenie wynika z naszej postawy, że świat jest taki jaki jest i nie mamy na to wpływu. A przecież to my ten świat tworzymy! To dzisiejsi dorośli, którzy byli wychowywani w określony sposób, sprawiają, że ten świat tak wygląda, a jeśli my wychowamy nasze dzieci inaczej, to będzie on inny*.

*Fragment wywiadu Karoliny Stępniowskiej z Agnieszką Stein

Kiedy rodzi się mama

Znam kobiety, które są mamami od zawsze, już w przedszkolu czule pielęgnujące lalki, później troszczące się o innych, takie kobiety, które bez względu na to, czy kiedykolwiek fizycznie będą miały dziecko to kiedy przebywamy w ich towarzystwie czujemy się dobrze i bezpiecznie, jak u mamy. Znam kobiety, które mówiły, że nigdy w życiu żadnych dzieci: praca, mąż, no może kot i to wszystko. A później zmieniły zdanie, albo los im w tym pomógł i zapomniały się w tej roli całkowicie. I teraz mówią, że jak one mogły nie chcieć, bo to jest cudowne, te małe nóżki, rączki i te ufne spojrzenia. Znam też  mamy zagubione, które bardzo się starają, ale jakoś nie wychodzi, a im mocniej się starają tym bardziej nie wychodzi. Są mamy panikary, mamy ekologiczne, mamy wygodne, mamy nowoczesne, staroświeckie. I jest jeszcze wiele, wiele innych mam, każda ma w sobie coś wyjątkowego, coś innego.

Bez względu na to jak długo i jaką mamą jest dana kobieta to przecież kiedyś przyszedł ten moment, kiedy to poczuła i spojrzała w lustro inaczej. Nie zastanawiałam się nad tym do tej pory: nad moim pierwszym spojrzeniem w lustro po narodzeniu Śmieszki.  Jednak ostatnio w dniu Jej urodzin próbowałam przypomnieć sobie chwilę, kiedy ja po raz pierwszy poczułam się mamą…

Kiedy to było? Gdy zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym? Gdy pierwszy raz usłyszałam bicie maleńkiego serca? Gdy Śmieszka pierwszy raz się poruszyła? Gdy widziałam na USG jej malutkie rączki, nóżki? Gdy miała nieustanną czkawkę i z fascynacją obserwowałam podskakiwania mojego brzucha? A może kiedy 7 listopada o godzinie 10.39 usłyszałam jej pierwszy krzyk? Może jednak był to moment pierwszego kontaktu? Pierwszego karmienia? Pierwszego uśmiechu? A może kiedy po raz pierwszy powiedziała ma-ma? Może dziś, kiedy po przebudzeniu wtuliła się we mnie i tak leżałyśmy dziesięć minut.

Nie potrafię wybrać, to zbyt trudna decyzja, zresztą… zbędna. I gdy tak siedziałam i rozmyślałam wróciły do mnie słowa, które podarowała mi kiedyś Ania: Mamą się nie jest, mamą się stajesz, każdego dnia na nowo…