Tylko bez pomidorków!

Co dziś na obiad? – pyta Śmieszka

Pomidorówka – odpowiadam.

Tak, tak pomidorówka – moja ulubiona! (Swoją drogą naprawę nie rozumiem fenomenu zupy pomidorowej:)) Ja chcę bez pomidorków! – dodaje podekscytowana i głodna

Wybieram więc zupę starannie tak jak potrafię, bez pomidorków. Podaję i obie siadamy do stołu. Dziesięć sekund później krzyk: Ja chciałam bez pomidorków! Tu jest pomidor!

No tak jest, wybrałam tak jak potrafiłam. Rozumiem, że lubisz bez pomidorów, możesz go wyjąć na talerz. – tłumaczę spokojnie.

Obiecałaś, że będzie bez... – zwija usta w charakterystyczną, odziedziczoną po mamie podkówkę.

I kiedy już mam zamiar jej tłumaczyć, że rozumiem, iż to trudne, gdy zbieram już w sobie wszystkie pokłady empatii, i godzę się z tym, że obiadu w spokoju nie zjem…  Nagle następuje olśnienie…

Dobrze daj przecedzę Ci przez sitko.

Przelewam – zajmuje mi to 10 sekund. Zaczynamy jeść obiad po raz drugi.

-Pyszna ta zupka, prawda? Taka bez pomidorków jak lubię… – odpowiada z uśmiechem, który według niektórych odziedziczyła po mamie, a według niektórych po tacie:)

Świadomość, że wsparcie Śmieszki w wyrażaniu emocji jest ważne, przyszła do mnie dawno temu. Jednak znacznie później odkryłam coś, co jest równie istotne, mianowicie fakt, że w wielu momentach ja jako rodzić mogę pomóc jej uniknąć sytuacji, które rozpalają ją do czerwoności. Dlaczego zrozumienie tego zajęło mi znacznie więcej czasu? Bo w naszym społeczeństwie wciąż panuje przekonanie, że rodzic, który ustępuje swojemu dziecku, który daje się przekonać do zmiany planów to rodzic zbyt rozpieszczający… Zobaczysz wejdzie ci na głowę! – czy jest na sali rodzic, który choć raz w życiu nie usłyszał podobnego zdania? Dlatego o ile nigdy nie broniłam Śmieszce płakać, nie bagatelizowałam jej problemów to wiem, że wiele razy upierałam się przy swoim. Robiłam tak, bo głupio było mi się wycofać, bo jestem uparta tak samo jak ona i wydawało mi się, że żeby wyjść z twarzą trzeba to już jakoś dotrzymać do końca. A pewnie wiele łez można było uniknąć gdybym zamiast w zaparte stała przy swoim, zatrzymała się na chwilę i zapytała: Co dla Ciebie jest ważne? Dlaczego chcesz zrobić inaczej niż Cię proszę? Bez pytań tego typu twierdzenie, że tworzę z moją córką relacje partnerskie staje się bardzo pozorne…

 

Intencja

Ten tekst zaczęłam pisać w sierpniu 2014. Jak widać poleżał trochę w szufladzie:).

Trwają wakacje. Siedzimy ze Śmieszką w piaskownicy. Jest niedziela.

– Kochanie, choć idziemy do kościoła.

Razem z nami bawi się mniej więcej pięcioletnia dziewczynka i pyta:

– A po co wy tam idziecie?

Uwielbiam dzieci. Uwielbiam, uwielbiam, uwielbiam! Za ich autentyczność, spontaniczność, szczerość, za to, że jeśli tylko zechcę ich słuchać to mogę się od nich uczyć całymi garściami.

A po co wy tam idziecie?

To jedno pytanie sprawiło, że ta niedziela była już zupełnie innym dniem. Dniem poszukiwania odpowiedzi…

Ta sytuacja przypomina mi o pytaniu, które dla mnie w rodzicielstwie jest fundamentalne: Po co ja to robię?

Im bardziej świadomi jesteśmy, dlaczego postępujemy w dany sposób, tym większa szansa, że nasza relacja z dzieckiem będzie bezpieczna, a my szczęśliwi. Tym mniej będzie potrzeby szukania potwierdzeń na zewnątrz, że „robię właściwie”. I nawet jeśli przyjdzie kryzys to wyjdziemy z niego silniejsi i jeszcze bliżej siebie.

Dlaczego piszę?

W swoim życiu każdy z nas podejmuje codziennie jakieś decyzje. Niektóre pozornie błahe, inne na wagę złota, ale każdą z nich trzeba podjąć. Tak samo było z blogiem. Przyszedł taki dzień, że podjęłam decyzję: Chcę dzielić się z innymi ludźmi, tym co doświadczam jako matka.

Jeszcze kilka lat temu byłam bardzo przeciwna publikowaniu jakichkolwiek treści w Internecie. Z różnych powodów, żeby chronić swoją prywatność, aby później nie żałować, aby mój potencjalny pracodawca nie miał na mnie “haka” itp. Nawet w momencie zakładania bloga nie wiedziałam, czy będę go pisała z imienia i nazwiska, czy pod pseudonimem.

Choć wtedy obawa nie wynikała z troski o mnie, czy Śmieszkę – wynikała ze strachu o ocenę innych, że treści, które prezentuję nie są wystarczająco dobre. Zmieniałam się, dojrzewałam i w którymś momencie podjęłam kolejną decyzję: chcę podpisywać moje treści imieniem i nazwiskiem. Na ten moment jest mi z tym dobrze.

Dlaczego piszę bloga?

Bez względu na to, co robię w życiu myślę o tym: Dlaczego to robię? W jakim celu? Tak też było z blogiem i książką. Przecież motywacje mogą być bardzo różne. Jedni piszą, bo chcę promować swoje nazwisko, inni bo w czymś się specjalizują i chcą innym udostępniać wiedzę, inni potrzebują kontaktu z ludźmi. A dlaczego piszę ja? Ponieważ mam w sobie ogromną potrzebę dzielenia się z innymi tym, co przeżywam jako matka. Okres od kiedy na świecie jest moja córka jest dla mnie fascynujący. Każda chwila bez względu na to, czy towarzyszą jej łzy szczęścia, czy cierpienia jest wzbogacającym moje życie doświadczeniem. To wszystko. Jeśli jutro przestanę czuć taką potrzebę to nie będę pisała.  Na ten moment daje mi to ogromną radość.

Ten blog nie jest miejscem w którym znajdziesz gotowe wskazówki, rozwiązania swoich dylematów, czy problemów. Ba! Nie przypominam sobie, abym pod którymś z tekstów to sugerowała. A wręcz odwrotnie znajdziesz sporo tekstów zachęcających do poszukiwania w sobie. Nie piszę w roli eksperta od wychowywania dzieci i na ten moment nie mam potrzeby nim zostać. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę taką potrzebę miała. To co piszę to MOJA HISTORIA – każdy może ją przeczytać tak jak chce, wziąć z niej to, na co ma ochotę. Dlatego trudno mi się odnieść do pytań: Kto mi dał prawo do pisania o takich ważnych kwestiach jak wychowywanie dzieci? Ponieważ odnoszę się jedynie do własnych doświadczeń i cóż sama dałam sobie prawo do przeżywania mojego życia po swojemu.  A to, że inni odnajdują w moich treściach inspirację dla siebie? Wow! To jest niezwykłe i jeszcze bardziej motywuje mnie, aby w dalszym ciągu to SWOJE życie przeżywać maksymalnie uważnie, z pasją i miłością. A to, że dla części osób, mój sposób funkcjonowania w świecie jest niezrozumiały? Wow! To mi przypomina nieustannie o kwestii najważniejszej: wyzbywaniu się ocen i oczekiwań wobec drugiego człowieka. Bo tak długo jak ja oceniam innych, tak długo oni będą oceniać mnie. Tak więc każda lekcja jest cenna, jeśli odważę się przyznać przed sobą samą: że skoro mnie coś boli, dotyka to nie dlatego, że ta osoba mi chciała “dopiec”, ale dlatego, że ten pokój w moim sercu nie został jeszcze wysprzątany.

Czy nie boję się, że Śmieszka będzie miała do mnie pretensje o to, że o niej pisałam?

Naturalnie liczę się, że takie wydarzenie może mieć miejsce. To może być jedna z konsekwencji tej decyzji. Jeśli kiedyś do mnie przyjdzie i powie, że jej się to nie podoba, powiem jej szczerze dlaczego to robiłam z nadzieją, że zrozumie. Natomiast na ten moment wiem, że przez te dwa lata podjęłam już za nią tyle WAŻNYCH decyzji, że ta jest po prostu jedną z nich. Bo kto wie, czy nie przyjdzie za dwadzieścia lat i nie zapyta mnie dlaczego ją szczepiliśmy, dlaczego nadaliśmy jej takie, a nie inne imię, dlaczego wybraliśmy za nią religię? Każdego dnia podejmuję za nią decyzję i jedyne, co mogę zrobić to podjąć je w zgodzie ze sobą na TU i TERAZ. Wiec kiedy przyjdzie powiem jej: Córeczko na tamten moment robiłam to, co uważałam za najlepsze dla Ciebie i dla siebie.

Dlaczego piszesz o TAK prywatnych sprawach?

Tu trzeba by wejść w kwestie znaczenia słowa prywatność. Czym dla mnie jest prywatność? Jest sferą, którą zostawiam wyłącznie dla siebie i moich bliskich. Dlatego na blogu nie ma czegoś takiego jak “prywatne informacje” bo jak je publikuję to one już nie są prywatne, dosyć logiczne, prawda? Więc jak chcę się czymś podzielić z innymi to robię to, a prywatność zostawiam dla siebie. Oczywiście liczę się z tym, że wiele osób ma tę granicę prywatności postawioną wyżej. Ok. Za każdym razem gdy dostaję komentarz: Ja bym nie mogła o takich rzeczach pisać przyjmuję to jako informację od konkretnej osoby, że ona na tę granicę postawioną w innym miejscu niż ja.

No tak, ale przecież pracujesz z innymi mamami i co z Twoimi kompetencjami, doświadczeniem? To już nie jest tylko Twoje życie…

 Każda z osób, która ze mną pracuję wie jakie mam doświadczenie i kompetencję. Przedstawiam je w trakcie pierwszego spotkania, które jest bezpłatne. Dlatego decyzję o współpracy podejmujemy razem, kiedy każda zada sobie tyle pytań ile potrzebuje:).

 Studiowałam Polonistykę przez pięć lat. Otrzymałam dyplom z wyróżnieniem, który leży zakurzony w szufladzie. Gdyby ktoś przyszedł i zaczął ze mną rozmawiać o literaturze polskiej w wielu obszarach nie miałabym nic do powiedzenia. Informacje, które przyswajałam wyleciały ze mnie jak powietrze, nawet sama nie wiem kiedy i mam z tego powodu sporo kompleksów. Ale dyplom mam. Słowo daje! Mogę wkleić skan! I co z tego, że mam ten papier? Nic.

 A coachingiem i pracą ze sobą żyję każdego dnia. Po prostu to jest we mnie nieustannie. Rozwijam się w tych obszarach dla siebie, nie dla certyfikatów i uprawnień. To nie oznacza, że mam cokolwiek przeciwko certyfikatom, oczywiście, że nie. Chodzi mi tylko o to, że one nie są gwarancją, a często zwalniają nas z obowiązku myślenia. Skoro ktoś jej ten papier dał to chyba się zna.

 Uwielbiam pisać bloga i bardzo kocham pracę z innymi kobietami, dlatego to robię. Dlatego rok temu postawiłam wszystko na jedną kartę i idę dumnie do przodu. Tak, bo jestem z siebie dumna, bo Emilka kilka lat temu bała się własnego cienia, a dziś bierze odpowiedzialność za swoje życie. Proszę nie mylcie dumy z butą. Każdego dnia doświadczam sytuacji, które przypominają mi, że pokora jest najważniejsza. Pomyślcie o tej mojej dumie w odniesieniu do naszych dzieci: Kiedy zrobiły pierwszy krok i nasze serce rozpierała radość. O tego typie dumie myślę pisząc te słowa. Taka duma towarzyszyła mi gdy dzieliłam się z Wami informacją, że można już kupić moją książkę. Dobrego dnia!

O mojej babci

Kiedy zaczynam myśleć o sobie i moim życiu pierwsze, co przychodzi mi do głowy to myśl o przodkach… nie byłoby mnie tu na tym świecie, w tym ciele, gdyby nie poprzednie pokolenia. Do niedawna moje myśli sięgały wstecz do rodziców, czasem dziadków – po nich to bowiem podobno dziedziczymy najwięcej cech. Tak było do niedawna, ale dziś kiedy zaczynam się na nowo zastanawiać nad swoim życiem to moje myśli wędrują znacznie głębiej, zanurzają się w ziemi, która pamięta pokolenie moich dziadków i dziadków moich dziadków. Czuję jak drzewo mojej rodziny przerasta mnie, korzenie wrastają w moje ciało, oplatając je całe. W pierwszej chwili towarzyszy mi uczucie przytłoczenia, czuję, że tego jest za dużo, za dużo nawet na moje dobrze zbudowane ciało. Czasem kiedy byłam w rodzinnym domu lub domu rodzinnym mojego męża czułam jak to mnie przytłacza. Nie rozumiałam wtedy tego i to tylko utrudniało relacje z bliskimi. Aż pewnego dnia kiedy po raz kolejny powiedziałam: Nie mogę tam jechać na Święta, to mnie przerasta. Postanowiłam to narysować i nie wiadomo skąd przyszło do mnie drzewo i ja wplątana w jego korzenie. I wtedy nastąpiło olśnienie. To mnie przerasta! To po prostu mnie przerasta. Czyli korzenie, relacje z przeszłości mnie przerastają, są we mnie, czy tego chcę, czy nie. Tak zaczęło się poszukiwanie cząstki siebie w przeszłości.

Najstarszą osobą z mojej rodziny jaką pamiętam jest babcia od strony mamy.  Miałam siedem lat kiedy babcia odeszła. A więc wspomnień z Nią nie pozostało w mej pamięci zbyt wiele. Te, które miałam wprawiały mnie w zakłopotanie, bo nie były to dobre wspomnienia, ale sytuacje, które do niedawna powodowały ból.

Pierwsza z nich dotyczyła laurki, którą babcia dostała ode mnie na Dzień Babci. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie dokładnie jak wyglądała, ale wiem, że z jej zrobieniem nie miałam zbyt wiele wspólnego. Byłam wtedy w przedszkolu i pani przygotowała serce dla każdego przedszkolaka, wypisała też w środku życzenia. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, czy ja coś tam narysowałam, nie pamiętam. Nie przypominam też sobie sytuacji, kiedy tę kartkę Babci wręczyłam. Za to bardzo dobrze pamiętam, jak tydzień później odwiedziłam Babcie i zobaczyłam jak moja laurka leży w koszu przy piecu i czeka na swoją kolej, aby spłonąć razem z drewnem, które ogrzewało izbę. Bardzo mnie to wtedy bolało. Nie potrafiłam sobie z tym poradzić, wytłumaczyć dlaczego babcia wyrzuciła moją laurkę. Byłam na Nią bardzo zła. Nikomu o tym nie powiedziałam, nosiłam w sobie tę urazę, aż do niedawna. Chyba nawet wtedy,  kiedy babcia umarła trudno było mi za Nią tęsknić, bo przecież Ona wyrzuciła tę laurkę, więc pewnie mnie nie kochała… A jak to wygląda teraz? Dziś nie czuję już żalu, ale wdzięczność. I kiedy na nowo patrzę na tę sytuacje nie pytam już: Dlaczego? Tylko: Jaką to doświadczenie miało dla mnie wartość? Czego się dzięki temu nauczyłam? Myślę, że to była pierwsza lekcja, jaką otrzymałam od babci: Rzeczy materialne nie mają w naszym życiu dużego znaczenia. A raczej, że ja nie chcę, aby miały znaczenie w moim życiu. Ta laurka była tylko symbolem mojej miłości, którą z pewnością odwzajemniała babcia.

Następne zdarzenie, które przypomina mi o babci to prezent jaki od niej otrzymałam. Cudowną malutką kotkę. Spałam wtedy u babci i rano miałam iść do przedszkola. Kiedy wstałam babcia zapytała mnie: Bierzesz tego kota, bo jak nie to zakopuje. I tu również pojawia się pierwsza myśl: Jak babcia mogła tak do mnie powiedzieć? Przecież ja miałam wtedy 6 lat. To było coś na kształt inicjacji, moje pierwsze spotkanie z życiem i śmiercią, które są przecież tak nierozerwalnie ze sobą złączone. I w ten świat wprowadziła mnie właśnie babcia. Jednocześnie to zdarzenie miało wiele innych wymiarów. Najważniejszy to kotka, którą wtedy przyniosłam do domu i która mieszkała z nami jakieś 15 lat. Kotka miała na imię Kocia (czyż nie oryginalnie?) była moją największą przyjaciółką i wspaniałą nauczycielką. Kolejny wymiar to fakt, że wtedy pierwszy raz w życiu wzięłam za kogoś odpowiedzialność, co więcej to była odpowiedzialność za czyjeś życie. Pamiętam jak niosłam ją pod kurtką (była wtedy zima) i po drodze do domu spotkałam mamę, która szła właśnie do szkoły. Byłam taka szczęśliwa, że miałam kotka. Pokazałam go mamie, ale ona była na mnie bardzo zła. To jednak nie miało wtedy aż tak dużego znaczenia.

Kolejne doświadczenie również dotyczy tego samego obszaru: życia i śmierci. Dotyczy bowiem opuszczenia przez babcię jej ciała. Bardzo wyraźnie pamiętam pogrzeb babci. I do niedawna również te wspomnienia przywoływałam niechętnie. Kiedy ciało babci było jeszcze w domu przyszła mama i zawołała wszystkie dzieci, aby poszły się z nią pożegnać. Każdy podchodził i całował babcie, a ja czułam takie ogromne obrzydzenie. Dlaczego mam całować trupa? Ona jest taka zimna i nieprzyjemna. A później kiedy staliśmy już nad grobowcem i wiele osób płakało było mi źle, bo mnie nie chciało się płakać. Więc stałam po prostu i patrzyłam. Wtedy ktoś stanął mi na nogę, a że byłam z natury płaczliwym dzieckiem to od razu zaczęły mi płynąć łzy z bólu. Zobaczyła to ciocia i powiedziała: Nawet Emilka płacze za babcią. Oczywiście to nie poprawiło mojego samopoczucia, ale spotęgowało moje wyrzuty sumienia. Wypadałoby płakać za babcią, a ja płaczę bo boli mnie noga. Dziś wiem, że babcia nie ma mi tego za złe.  Życie i śmierć – tak nierozerwalnie ze sobą złączone. Są jak dwie strony monety. Będąc tu po tej stornie doskonale zdajemy sobie sprawę, że kiedyś nasze ciała umrą. Jednak dopóki jesteśmy po tej stronie monety, możemy tylko sobie wyobrażać, co będziemy czuć, jak już znajdziemy się na drugiej stronie. Babcia już wie, że nie ma się czego bać, że wchodzimy i wychodzimy tymi samymi drzwiami, że to tylko jeden z etapów naszej wędrówki.

 

Wiem, że za Nią nadążę…

Kiedy Śmieszka się urodziła, czasem bałam się, że za Nią nie nadążę. Obawiałam się, że w pewnym momencie bycie wiernym założeniom, które wybraliśmy rozminie się z tak zwaną „rzeczywistością”. Jak zacznie raczkować to zobaczysz! Jak zacznie chodzić to zobaczysz! Jak zacznie mówić to zobaczysz! Jak zacznie mieć własne zdanie to zobaczysz… Słyszałam z różnych stron. I właśnie wtedy przychodziło do mnie pytanie: Skąd będę wiedziała jak postąpić? Jak mamy starszych dzieci sobie radzą w różnych sytuacjach?

Pamiętam jak odkryłam, że chwalenie samo w sobie nie przynosi zbyt wiele dobrego. Dlatego zamiast mówić: pięknie zjadłaś zupę! Lepiej powiedzieć: cieszę się, że Ci smakowało. Dzięki temu uczymy dziecko, aby czerpało radość z samej czynności, aby kształtowało swój wewnętrzny autorytet, a nie polegało i uzależniało się od innych, na przykład opinii mamy. Bardzo to do mnie przemówiło. Tylko jak to wcielić w życie? – zastanawiałam się. Przez codzienną praktykę rzecz jasna. Czasem mi nie wychodziło, czasem wydawało mi się to nienaturalne. A dziś jest nawykiem, codziennym sposobem komunikacji.

Teraz przed nami kolejne wyzwania: plac zabaw, obcowanie z innymi dziećmi i rodzicami. Szanowanie granic Śmieszki i uczenie Ją szanowania przestrzeni innych. Umiejętne rozmowy, odnajdywanie się w nieznanych do tej pory sytuacjach.

Patrzę na Nią i widzę jak każdego dnia się zmienia. Pamiętam moment kiedy na niektóre moje pytania z Jej ust zaczęłam słyszeć potakujące „mmh”. Ciekawa odmiana dla „nie, nie, nie”, które słyszałam przez kilka wcześniejszych miesięcy.

Czasem się boję, że nie nadążę za Nią, że zostanę gdzieś z tylu ze swoim niepotrzebnymi ograniczeniami, stereotypami i naciskami z zewnątrz „co wypada”. Tak, czasem się boję. Jednak w głębi serca wiem, że dam radę dotrzymać Jej kroku, bo mam w sobie nieustanny głód rozwoju: siebie jako człowieka i siebie jako matki. Wiem też, że nawet jak będę potrzebowała zwolnić, lub złapie mnie rozwojowa zadyszka to Ona na mnie poczeka. Przecież na tym polega partnerstwo, które jest jednym z fundamentów naszej relacji.

Obraz 032

Wyłącz telewizor – włącz świadomość

Kiedyś oglądałam wszystkie seriale. Wszystkie. Żeby Wam uświadomić skalę mojego uzależnienia wymienię nazwy niektórych z nich: Klan, Barwy Szczęścia, Rodzinka, Magda M., Agata, Przepis na Życie, Na wspólnej., M jak Miłość, Życie jest piękne… i inne. Brakuje jeszcze z dwudziestu tytułów. Z nałogu leczyłam się stopniowo. Najpierw ograniczyłam ich liczbę do dwóch (no dobra nie tak stopniowo:)). Jeden się skończył, a później przyszły wakacje i drugi również przestał być emitowany. Po wakacjach nie wróciłam. Dziś tylko jak jestem u rodziców to czasem z mamą oglądam „M jak Miłość” i dopytuję, co tam słychać u Mostowiaków – toż to prawie rodzina. Przyznanie się publicznie, że oglądałam seriale, uważam za namacalny dowód iż dystans do siebie, którym  zawsze tak się chwaliłam rzeczywiście istnieje:).

 Kolejnym elementem utraty kontaktu ze światem była rezygnacja z czytania portali plotkarskich. Poszło całkiem, całkiem. Pewnego dnia w jakimś kontekście przyszła do mnie informacja, że Anna Mucha jest w drugiej ciąży. I ja o tym nie słyszałam? – pomyślałam  i wróciłam do swoich zajęć. Pogodziłam się z tym, że nie wiem kto jest dobrze, a kto źle ubrany. Która aktorka schudła, a która przytyła. Kto się rozwodzi, a kto bierze ślub. Pamiętam jak kiedyś zachwycałam się, że Paweł Małaszyński będzie ambasadorem AKADEMII PRZYSZŁOŚCI i opowiadałam o tym przyjaciółce ze studiów, a Ona mnie pytała kto to jest Paweł Małaszyński? Ostatnio Ona opowiada mi o pewnej modelce, a ja się pytam: kto to jest? I tak to się rolę odwróciły. Uściski dla Kamili. Sprawdzam, czy czytasz;)

 Następny krok (choć one właściwie wszystkie działy się w tym samym czasie – po narodzinach Śmieszki rzecz jasna:)) to zaprzestanie oglądania telewizji w ogóle. Często się śmieję, że kiedyś mówiłam, że oglądam mało telewizji, ale z perspektywy czasu to widzę, że bardzo dużo oglądałam. Teraz dopiero mogę powiedzieć, że tego nie robię. Szczególnie cenne okazało się wyeliminowanie wszelakich programów informacyjnych.

 Ogólnie zaprzestałam przeglądać wszelkie portale informacyjne. Gdyby nie M., który przynosi mi najważniejsze informacje ze świata, to chyba naprawdę straciłabym kontakt z rzeczywistością.

 Był także czas kiedy nie posiadałam konta na FB. Zresztą właściwie pisanie bloga mnie tam znowu zaprowadziło. I to jest właściwie (oprócz męża i znajomych) jedyny łącznik ze światem. Cóż w pewien sposób wykorzystuję moich znajomych, którzy nadal czytają i wklejają tam wartościowe teksty i ważne informacje. Dziękuję Wam za to.

 Miało być trochę ironicznie, trochę śmiesznie. Nie wiem jak wyszło. Czasem zastanawiam się poważnie jak długo tak się da? Czy to nie jest ignorancja? Nie wiem, ale dzięki temu zrobiłam w moim wewnętrznym świecie takie wietrzenie magazynów, że przestrzeń, którą teraz mam jest dla mnie tak cenna,  że nie czuję potrzeby znowu jej zagracać. Zobaczymy, co będzie dalej.

Wieczorne zmiany

Od mniej więcej dwóch tygodni w naszym wieczornym życiu zapanowały duże zmiany. Otóż Śmieszka przestała zasypiać na rękach u taty w akompaniamencie wentylatora. Teraz każdego wieczoru kładziemy się całą trójką do łóżka. My z M. rozmawiamy, a Ona czasem ssie pierś, czasem się przytula, kładzie się to na mamę, to na tatę i w pewnym momencie ni stąd ni zowąd zasypia… My zajęci rozmową często dopiero po jakimś czasie orientujemy się, że Śmieszka już śpi i można wrócić do innych zajęć.

 Co więcej to zasypianie zazwyczaj następuje najpóźniej o 21, a więc mamy jeszcze później przestrzeń na inne zajęcia, które lepiej i sprawniej robi się bez obecności Śmieszki. Niedawno pisałam o potrzebie akceptacji tego, co przychodzi, także w kwestii wieczorów i problemów z zaśnięciem… Bardzo mocno to przepracowywałam. I właśnie wtedy, kiedy coraz rzadziej zdarzało mi się denerwować na zaistniałą sytuację, ona po prostu się zmieniła. W najwłaściwszym momencie rzecz jasna. Bo noszenie takiej dużej Śmieszki było już dość męczące nawet dla silnego taty (oczywiście nigdy nie narzekał). Zachwyca mnie ta płynność i naturalność przechodzenia w kolejny etap i oczywiście po raz kolejny potwierdza się prawidłowość, że na wszystko przychodzi czas, wystarczy temu zaufać i być uważnym.

 To wspólne zasypianie ma jeszcze jedną wartość. Otóż czas, który do tej pory był zarezerwowany wyłącznie dla Śmieszki, teraz stał się czasem dla mnie i M. Przez tę godzinę możemy opowiedzieć sobie, co się działo w ciągu dnia, zaplanować najbliższe dni, podzielić się, co ciekawego przeczytaliśmy, usłyszeliśmy, zobaczyliśmy… I czuję w tym ogromną pomoc Śmieszki, która podarowała nam ten ważny czas.

Kiedy brakuje powietrza…

Ostatnio przypomniałam sobie czasy jak bardzo intensywnie pracowałam zawodowo. Te dni, kiedy nie wiadomo było, w co włożyć ręce… Milion spotkań, przepełniona skrzynka, każdy coś chce na wczoraj, na dziś, na już. I to uczucie, kiedy rozjeżdżają się nogi, a w głowie jak mantra wybrzmiewa jedna myśl: Nie dam rady, nie dam rady. Powietrza…

Zamykałam się wtedy w łazience, brałam kilka głębokich wdechów: raz, dwa, trzy… I już było lepiej. Wiedziałam, że nie dam rady zrobić wszystkiego na raz, więc robiłam wszystko po kolei. Wspominam te czasy z sentymentem, choć nie powiem żebym szczególnie za nimi tęskniła. Ta intensywność powodowała, że organizm cały czas był napięty, a to napięcie nie znika samo z siebie, ono zawsze gdzieś pozostawia ślad.

Jednak teraz też zdarzają się takie dni, kiedy do zrobienia jest wyjątkowo dużo. Ktoś dzwoni, Śmieszka płacze, potykam się o porozrzucane zabawki, lodówka pusta, skrzynka mailowa przepełniona… Zawsze jest wtedy pytanie, czym się teraz zająć? Od czego zacząć? Bawię się z Śmieszką, ale z tyłu głowy nieustanna myśl, że może jednak uda mi się włączyć komputer i trochę popracować. Ona chce się bawić, a ja gotować obiad.

Dziś już wiem, że najgorsze, co mogę zrobić to próbować być tu i tu. Z moich doświadczeń wynika, że nie da się robić dobrze kilku rzeczy na raz. Nie da się być tak naprawdę ze swoją rodziną i myśleć o tym gdzie szukać kobiet chętnych do pracy. Moim zdaniem po prostu się nie da. Sztuką jest być tu i teraz. Bawić się ze Śmieszką i tylko to robić. Jeść obiad i skupiać się na tym, jaki smak ma zupa. Odpisywać na maila i poświęcić tę chwilę tylko osobie, do której piszę. Ostatnio znalazłam bardzo dobry sposób, na radzenie sobie z tymi trudnymi momentami. Kiedy w żaden sposób nie mogę się skupić na jednym, a więc skupiam się na wszystkim, czyli na niczym, zadaje sobie pytanie: Co robiłabym w tym momencie gdybym wiedziała, że to jest ostatni dzień mojego życia? Na co poświęciłabym najbliższe godziny? I wiecie co, zawsze wybieram podobnie. Siadam i patrzę jak Śmieszka biega po domu, przytulam się do M., albo po prostu staję przy oknie i oddycham głęboko, ciesząc się widokiem z okna, który uwielbiam. Nigdy w takim momencie nie zaczęłam sprzątać, pracować, ani gotować obiadu. Po prostu byłam.

A więc kiedy brakuje mi powietrza, gdy czuję, że zaraz pęknę, zostawiam to wszystko i jestem z tymi, których kocham.

Złość

Pamiętam jak pierwszy raz poczułam złość na Śmieszkę. Stałam chwilę później sparaliżowana, a w głowie kołatało kilka myśli. Po pierwsze trudno było mi zrozumieć, że w ogóle można się zdenerwować na bezbronną Istotę, którą kocha się najbardziej na świecie, a po drugie zrozumiałam jak nie wiele wiem o sobie jako matce i człowieku. Później zaczęłam oswajać także te trudne emocje, uczyć się je przyjmować i odpowiednio się nimi „opiekować”. Właściwie czas przeszły tu nie pasuje, bo przecież nieustannie się tego uczę. Ostatnio dużo się we mnie działo. Był to bardzo intensywny czas, choć właściwie ciężko powiedzieć z czego ta intensywność wynikała.  W trakcie tych kilku dni doświadczyłam także czegoś bardzo ważnego jako matka.

 Zazwyczaj jak Śmieszka chce, abym po raz dziesiąty posadziła Ją na stole, a po dwóch sekundach schodzi, to sadzam Ją na tym stole. Jak chce żebym Ją nosiła, to Ją nosze. Chce jeść sama, je sama. Chce pierś, ssie pierś… Mówię tu o takich czynnościach, które pojawiają się codziennie i uważałam, że wiem jak się podczas nich zachowam. Znałam też pokłady mojej cierpliwości i myślę, że były dość duże. A w trakcie tych ostatnich dni zmniejszyły się nie do poznania. Przy drugiej prośbie: „Mamo chcę na stół” włączała mi się czerwona lampka. Denerwowałam się, że się brudzi, że znowu chce to, czy tam to… W pierwszej chwili, kiedy zorientowałam się, że coś jest nie tak znowu pojawiła się ta myśl: Co ja wiem o sobie jako matce skoro nagle nie wiadomo z jakiego powodu denerwuję się na moje dziecko? Po chwili zrozumiałam jednak, że lekcja płynąca z tego doświadczenia jest o wiele cenniejsza. Zobaczyłam co dzieje się, kiedy nie czuję się dobrze ze sobą, kiedy jestem poddenerwowana i jak bardzo to wpływa na Śmieszkę. Choć Ona zachowuje się tak samo i naprawdę nic w Jej postępowaniu się nie zmienia, to ja widzę i odbieram Jej zachowanie zupełnie inaczej.

 Myślę, że otrzymałam już wystarczającą liczbę lekcji, aby zrozumieć, że Ja w zgodzie ze sobą, oznacza Ja w zgodzie ze Śmieszką i Jej potrzebami. A to daje sporą szansę, że także Śmieszka pozostanie w zgodzie ze sobą.

Każdy ma swoją drogę

Jakiś czas temu miałam bardzo nieprzyjemne, choć cenne, doświadczenie. Wsiadłam do tramwaju. Po chwili podeszła do mnie kobieta i pyta, czy wiem o której odjeżdża (był to przystanek końcowy). Odpowiedziałam Jej, że nie wiem, ale jak chce to może wysiąść i sprawdzić. Ja w tym czasie przytrzymam drzwi. Kiedy Ona wyszła, pomimo tego, że trzymałam przycisk, kierowca zamknął drzwi i odjechał. Stałam jak wryta i patrzyłam za siebie. Nie mogłam nic zrobić. Patrzyłam na machającą kobietę, która po chwili zniknęła z mojego widzenia… Miałam ochotę wysiąść przystanek dalej i pobiec do Niej, aby Ją przeprosić, ale przecież to nie zmieniłoby niczego w Jej sytuacji. Tramwaj, którym chciała jechać nie wróci.

 Wzięłam więc tę lekcję i zastanawiam się jaką to ma wartość? Czego mogę się z tego nauczyć? Morał jest krótki: Najlepsze, co mogę zrobić dla innych to po prostu zaufać, że znajdują się w miejscu, w którym powinni być. I że choć ja uważam, że mogli by być już dużo dalej, bo mają ku temu nieskończoną ilość możliwości. To tylko oni mogą zdecydować kiedy ruszą dalej. Każdy z nas jest odpowiedzialny jedynie za własne życie. Zaproponowałam tej kobiecie pomoc, która (mimo moich najszczerszych chęci) okazała się niedźwiedzią przysługą, jednak to Ona podjęła decyzję, że chce mi zaufać i tylko Ona wie, dlaczego tego potrzebowała. Jednak prawda jest też taka, że Pani zadała mi konkretne pytanie, a ja jak to czasem ja, chciałam dla niej zrobić „coś więcej”. I z tego mojego chcenia wynika morał drugi: Zazwyczaj warto udzielać takiej pomocy, o jaką dana osoba prosi. A jak nie prosi, to na siłę tego nie robić, bo na pewno Jej nie pomogę, a mogę tylko zaszkodzić.

 Morał – morałem, lekcja – lekcją, a ja dalej jak sobie przypomnę jak Jej sylwetka się oddala i znika za zakrętem to w myślach pojawia się takie szczere… ała, przecież ja naprawdę chciałam dobrze!